Kwiaty z Tesco

Adaptacja "Calendar Girls“ w Teatrze Komedia, pomimo intensywnej promocji na ulicach Warszawy, nie jest tworem udanym. Balansowanie na granicy filmu i teatru zakończyło się tu bolesnym upadkiem. Dwuipółgodzinny spektakl staje się raczej okazją do posłuchania przebojów Beatlesów niż do podziwiania zmagań starszych pań z opinią małomiasteczkowego środowiska.

Brytyjska organizacja o nazwie Instytut Kobiet (IK) co roku wypuszcza kalendarze z najładniejszymi pejzażami któregoś z regionów kraju. Ale tym razem John (Grzegorz Sikora), mąż Annie (Grażyna Wolszczak) zmarł na raka, a ona miała dość czasu, żeby w poczekalni wypróbowywać różne ułożenia ciała na niewygodnej kanapie w pokoju dla krewnych. Razem z koleżankami postanawia zebrać fundusze na kupno nowej kanapy, podnoszącej standard lokalnego szpitala. A co w dzisiejszym świecie sprzedaje się najlepiej? Oczywiście golizna. Razem z koleżankami, członkiniami Instytutu Kobiet, Annie i jej charyzmatyczna i niezwykle ambitna najlepsza przyjaciółka Chris (Maria Pakulnis), postanawiają zrobić taki doroczny kalendarz IK, który ma potencjał zarobić więcej niż widoki zamglonych cmentarzy Yorkshire. W tym celu starsze panie ucinają sobie nagą sesję ze spotkanym w szpitalu fotografem-amatorem, osłaniając drażliwe punkty imbryczkiem, ciastkami albo bukietem kwiatów z nieodłącznym słonecznikiem, ukochanym kawiatem zmarłego Johna. Bohaterkom udaje się w końcu, pomimo przeszkód w postaci apodyktycznej przewodniczącej lokalnej komórki IK (Bożena Dykiel) czy nieśmiałości niektórych z nich. O mały włos nie robią nawet światowej kariery.

Czego nie można powiedzieć o adpatacji tej historii wystawianej od października w Teatrze Komedia. Sztuka w reżyserii Tomasza Dutkiewicza powstała na podstawie filmu Cole’a „Calendar Girls“ z 2003 roku i to, niestety, widać. Reżyser nie mógł się najwidoczniej zdecydować, czy chce film przełożyć na język teatru, czy może wystawić sztukę mającą imitować film. Umowna scenografia, na przemian nibyprzytulna kuchnia Instytutu (a może którejś z bohaterek?), z podłogą wyłożoną linoleum, przewijające się w tle chmury bądź słoneczniki przewijające się z turbodoładowaniem, miała zdaje się w założeniu zasygnalizować widzom: „uwaga, to spektakl teatralny“.

Tak samo zresztą jak wątłe oznaki względnej teatralizacji dyskursu – umierający John podczas czytania wzruszającego listu-wykładu do słuchaczek IK wychodzi powoli w takt rzewnej muzyki (widzowie, uwaga, tak pokazujemy śmierć w teatrze!); Marie (Dykiel) i Chris (Pakulnis) kłócące się ze sobą z Ruth (Bursztynowicz) przytrzymującą między nimi siatkę do badmingtona (widzowie, uwaga, te panie się nie lubią, są – uwaga, metafora – po przeciwnych stronach!); Annie (Wolszczak) i Chris, przemawiające do przewodniczącej na plenum IK, gdzie plenum odgrywa widownia (widzowie, uwaga, używamy was jako środków minimum zamiast tłumu statystów, to takie teatralne!); a może sygnalizowanie upływu czasu poprzez przebranie umierającego Johna za Mikołaja w zupełnie niepotrzebnej scenie ze zbiórką pieniędzy w czasie Bożego Narodzenia (uwaga, widzowie, już zima), służącą raczej Pakulnis i Nowakowskiej do pokazania, czyje nogi są zgrabniejsze. A może jednak reżyser mocno sugerował się poetyką filmu, o czym świadczy z całą pewnością surogat montażu filmowego – kurtyna, opadająca po każdej scenie, żeby można było zmienić scenografię i przenieść nas do kolejnej sceny, więc co chwilę patrzymy do rytmu Beatlesów na ciemną kurtynę i ze znużeniem czekamy, co teraz – chmury czy linoleum?

Grupa starszych pań z miasteczka Knapely w Wielkiej Brytanii postanawia zebrać pieniądze na szlachetny cel. Film Cole’a pokazuje zmagania kobiet ze sobą i z otoczeniem z dystansem i pełnym ciepła humorem. Dutkiewicz postawił na łatwe efekty, w zamierzeniu mające być komiczne: a to jakaś aluzja do polskiego kościoła, a to Barbara Bursztynowicz przebrana za królika. Bohaterki nie są postaciami, z którymi można się identyfikować. Grają raczej pewne typy: to ta ładna, to ta grająca na pianinie, to ta, której umarł mąż, to ta ogarnięta żądzą sławy. Fakt, że przez całą pierwszą część spektaklu aktorki noszą cały czas te same stroje, jeszcze to wrażenie pogłębia. Zabrakło pazura, zamiast tego mamy dużo biegania po scenie i wybiegania poza nią oraz podskakującą jak postać z kreskówki Ruth (Bursztynowicz). Bo można mieć kilka wyjątkowo pięknych kwiatów różnych gatunków, ale trzeba mieć prawdziwy talent, żeby ułożyć je w harmonijny bukiet. W przypadku „Dziewczyn z kalendarza“ w warszawskim Teatrze Komedia tego talentu po prostu zabrakło.



Karolina Ćwiek
teatrakcje.pl
3 listopada 2010