Lepka słodycz pomarańczy

No i mamy! Polska prapremiera "Miłości do trzech pomarańczy" - najsłynniejszej i najlepszej opery Siergieja Prokofiewa - od 25 kwietnia 2014 roku jest już faktem. Jej reżyser, Michał Znaniecki, z tytułem tym pukał wcześniej do wielu teatralnych drzwi: od Barcelony po Warszawę. Bezowocnie. Udało się w Krakowie, który wszakże od dawna nie rozpieszczał nas nieco bardziej oryginalnym repertuarem. Udało się - par excellence.

Prace rozpoczęto już dwa lata wcześniej - co nie powinno dziwić, bo to pozycja wyjątkowo wymagająca tak artystycznie, jak i logistycznie. Skompletowanie do obsady szesnastu solistów - w tym jedenastu niemal równorzędnych, a (przydałoby się) i pierwszorzędnych, w tym pięciu basów i trzech tenorów! - to nie pestka. Wydaje się, że w tym tkwi przyczyna rzadkiej wciąż obecności na scenach tego genialnego przecież utworu - znanego często tylko z przebojowego Marsza z II aktu, może jeszcze ze Scherza z aktu III.

"Miłość do trzech pomarańczy", której prapremiera odbyła się 30 grudnia 1921 roku w chicagowskiej Lyric Opera, była pierwszą wystawioną operą Prokofiewa - choć siódmą, z dwunastu, w jego dorobku. Libretto, w dużej części autorstwa kompozytora, powstało na kanwie baśni Carla Gozziego, a ściślej - jej rosyjskiej adaptacji Wsiewołoda Meyerholda. Gozzi - XVIII-wieczny dramatopisarz wenecki - wyśmiewał mieszczańskie dramaty Goldoniego i Ghiariego, przeciwstawiając im rodzimą tradycję commedii dll'arte. Meyerhold - reformator-wizjoner teatru rosyjskiego, potem sowieckiego - kpił z teatralnej sztampy. Sam Prokofiew zaś, parodysta z urodzenia, zwołał przed krzywe zwierciadło wszystkie najznamienitsze duchy operowego świata: od Mozarta, poprzez Musorgskiego, Czajkowskiego, Wagnera, Pucciniego, po Gershwina.

Łącząc surrealistyczną farsę, groteskowy symbolizm, satyrę i parodię, stworzył Prokofiew dzieło wielopoziomowe, erudycyjne, prowokacyjne artystycznie i intelektualnie. Historia jest następująca: melancholiczno-hipochondryczny Książę, paradoksalnie - za sprawą czarodziejskiej klątwy skazującej go na dziwną miłość do trzech pomarańczy - przechodzi inicjację w dorosłość, pokonawszy dworskich intrygantów z apetytem na tron, ciemne moce z gargantuiczną Kucharką na czele oraz własne życiowe rozmemłanie. Jednakże ta urocza i dość absurdalna historia co rusz przerywana jest zażartą dysputą na temat kształtu współczesnego teatru, którą prowadzą - wzorem antycznego chóru - Tragicy, Komicy, Lirycy, Pustogłowi i Dziwacy. Prokofiew daje prymat tym ostatnim. A Znaniecki?

Ów najmłodszy w historii reżyser-debiutant w mediolańskiej La Scali, lubi zaskakiwać przenoszeniem utworów w odległe nieraz światy. Z różnym skutkiem. Z dotychczas przygotowanych dla Opery Krakowskiej tytułów, brodzący po zalanej scenie "Eugeniusz Oniegin" z roku 2010 (nagrodzony zresztą w Hiszpanii) przekonał mnie dużo bardziej niż "Don Giovanni" (2009) - ciekawie, ale dość sztucznie wszczepiony w filmową tkankę "Osiem i pół" Felliniego. W przypadku "Miłości do trzech pomarańczy" poszukiwanie wspólnego mianownika, który połączyłby jej rozliczne wątki i aspekty, wydało się reżyserowi szczególnie uzasadnione. Tym razem wybrał perspektywę polityczną: akcja przeniesiona zostaje do domu starców epoki stalinowskiej.

Kilkudziesięcioosobowy chór odśpiewujący (na szczęście po rosyjsku) swe kwestie z wózków inwalidzkich, od początku określa podstawowy ton inscenizacji: trochę absurdalny, trochę straszny i trochę śmieszny (pogodnego dystansu do ludzkich ograniczeń reżyser nauczył się, realizując od kilku lat artystyczne projekty angażujące ludzi wykluczonych: niepełnosprawnych, seniorów, więźniów). Sprytny i nośny jest reżyserski punkt wyjścia: pensjonariusze spierają się o wybór kanału telewizyjnego (jak o pryncypia artystyczne w oryginale) - nie dochodząc do porozumienia, decydują się na zabawę w teatr: siłami medycznego personelu i własnymi. Jednakże telewizor -główny rekwizyt spektaklu - nie znika. Przeciwnie, rozrósłszy się, niczym pomarańcze w III akcie, do rozmiarów całego okna scenicznego, pochłania wszystko, co będzie się dalej działo.

W ten sposób reżyser podkreśla sceniczną umowność i Brechtowski, a przecież również Prokofiewowski dystans. Nie sposób wymienić wszystkich "atrakcji" - by użyć terminu Meyerholda, którym Znaniecki wyraźnie się inspiruje - krakowskiej inscenizacji: dekonstrukcyjne zatarcie granicy między sceną, widownią a orkiestronem (na początku II aktu część chóru rozsiada się w najlepsze na widowni, innym razem ukrywa się w kanale udając orkiestrę, dyrygent zaś ocala butelką wody mineralnej życie Księżniczki). Są oryginalne kroniki radzieckie z telewizyjnego telebimu, striptiz (no, prawie) rozochoconej Kucharki, inwalidzkie bujane koniki, trumienka na smyczy, odwołania do klasyki (balet mozar-towskich Ptaszników), popkultury (Lot nad kukułczym gniazdem) i comedii deli'arie...

Jest tak wesoło i pstro, że ledwo zauważamy pionierów

w pomarańczowych chustach i ciężkich butach, wynoszących przy dźwiękach Scherza trupy Księżniczek. Aż do finału - bo pionierzy kiedyś przecież dorastają. U Znanieckiego zatem, wbrew oryginałowi, nie będzie happy endu - mimo wiwatów na cześć młodej książęcej pary. Wywrotowa Clarissa walnie (niczym Edek z mrożkowskiego "Tanga") królewską głową o ścianę, Fata Morgana wstrzyknie niesfornym głupiego Jasia, a Leander -zwoławszy zbrojnych towarzyszy - stanie u boku Farfarella-Stalina. Krajobraz po bitwie Księżniczka z pomocą Księcia wyczyszczą szmatą na długiej miotle. Kucharka z jej stalową chochlą, jak przewidział Lenin, będzie władać państwem radzieckim.

Czy reinterpretacja Znanieckiego jest nadużyciem? Nie, jeśli za klucz przyjmiemy biografię Prokofiewa i Meyerholda. Przypomnijmy: po powrocie z Ameryki kompozytor był systematycznie wyniszczany psychicznie i artystycznie, a historia złośliwie okradła go nawet ze śmierci (tego samego dnia bowiem cały świat opłakiwał odejście Ojca Narodów, Generalissimusa Stalina). Meyerholdowi, twórcy teatralnego Października, podziękowano jeszcze sowiciej: oskarżeniem o szpiegostwo, torturą i karabinową kulą. A miłość - tak a propos tematu głównego? Małżeństwo Prokofiewa z hiszpańską śpiewaczką anulowano, wysyłając żonę kompozytora do łagrów; małżonkę Meyerholda zasztyletowano.

Za stronę muzyczną przedsięwzięcia odpowiadał w tym spektaklu Tomasz Tokarczyk. Z arcytrudnego zadania wywiązał się godnie, momentami nawet błyskotliwie. Niestety, wąski kanał krakowskiej Opery nie pomieścił całości orkiestry (część muzyków grała spod sceny) - co znacząco stłumiło i uczyniło dźwięk bardziej matowym. Nie mniej trudne zadanie mieli przed sobą śpiewacy. Premierowa publiczność z pewnością najbardziej oczekiwała dwóch liczących się na scenach europejskich basów: Wojtka Gierlacha (Król Treflowy) i występującego głównie we Francji Wojtka Śmiłka (Celio). Nie zawiodła się, choć i pozostali wykonawcy mogli bardzo mile zaskoczyć: Ewa Biegas (Fata Morgana) - w wyjątkowo dobrej formie wokalnej i aktorskiej, szlachetnie brzmiący tenor Pavlo Tolstoy (Książę) oraz nonszalancko wręcz zabawny Przemysław Firek (Kucharka). Dobrze wypadli: Iryna Zhytynska (Clarissa), Mariusz Godlewski (Leander), Bartłomiej Misiuda (Pantalone), Katarzyna Oleś-Blacha (Ninetta), Anna Bernacka (Smeraldina) i Michał Kutnik (Farfarello). O dziwo, największym rozczarowaniem okazał się nieprzekonujący ani śpiewem, ani grą Rosjanin Vladimir Voroshnin (Truffaldino) - jedyny wykonawca mający już doświadczenie z tym tytułem. Z drugiej obsady (26 kwietnia) na wyróżnienie zasłużyli: Volodymyr Pankiv (zaskakująco dobry Król Treflowy), Vasyl Grokholskyi (Książę), Małgorzata Ratajczak (Clarissa) i Janusz Ratajczak (Truffaldino). Chór, jak w rzadko której operze eksploatowany wokalnie i choreograficznie, stanął na wysokości zadania - w czym zasługa Zygmunta Magiery. Atutem inscenizacji była scenografia. Siermiężna - kiedy trzeba, feeryczna, dowcipna i z rozmachem - kiedy można, wraz z kostiumami samego Znanieckiego cieszyła oko, frapowała, dopowiadała sensy. Stroną ruchową - z ciekawym skutkiem - zajęła się Katarzyna Aleksander-Kmieć.

Pierwsza polska inscenizacja arcydzieła Prokofiewa to niekwestionowany sukces Opery Krakowskiej. Daleko odchodząca od oryginału, a jednak ani na chwilę nie kłócąca się z nim - o jakże specyficznej aurze. Jakiej? Przyrównam ją do rozdawanych w antrakcie cząstek pomarańczy: słodkich, lecz zlepiających palce.



Monika Partyk
Ruch Muzyczny
21 maja 2014