Łódź ma dybuka

"Chcecie bajki? Oto bajka", a bajki, jak dowcipy, albo się umie opowiadać, albo nie. Na ile Mariusz Grzegorzek jest człowiekiem dowcipnym nie wiem, ale "Dybuk" w Teatrze im. Jaracza pokazuje jakiego formatu to reżyser.

Nie tyle nawet o bajkę chodzi, ile o "legendę dramatyczną" Szymona Anskiego, "czerpiącą soki raczej z magicznej czarnej Kabały niż z suchych kart Talmudu", jak pisał Antoni Słonimski. Po nagłej śmierci Chanana (Marek Nędza) jego nie mogąca zaznać spokoju dusza jako dybuk wnika w ciało 18-letniej Lei (Agnieszka Więdłocha). Przed narodzinami obojga Sender (Mariusz Jakus) i Nysen (Marcin Łuczak) związali się przysięgą, że jeśli żony ich powiją chłopca i dziewczynkę, dzieci te zostaną sobie zaślubione. Zmarły w dniu narodzin syna Nysen nie zdążył jednak powiadomić o tym fakcie przyjaciela. Sender zrywa przyrzeczenie znajdując dla Lei innego (bogatego) kandydata. Wówczas Chanan, oddany ascetycznym praktykom adept Kabały, owładnięty w równym stopniu miłością do Lei, jak pragnieniem dotarcia do sensu bytu oraz samodoskonaleniem się, wzywa na pomoc szatańskie siły. Ginie. Droga jego duszy została przedwcześnie przerwana. Strzec jej przeznaczenia będzie tajemniczy przybysz i boski posłaniec Meszułach (Bogusław Suszka), bowiem by oczyścić dziewczynę z dybuka zwołany zostaje sąd rabinów. 

Źródła sztuki tkwią w wiedzy zebranej podczas etnograficznych podróży Anskiego. Twórcy spektaklu zaznaczają jednak od razu, że ich wersja ("Dybuk" gościł w "Jaraczu" w 1920 i 1993 roku) jest artystyczną wizją dramatem tylko inspirowaną. Wiele tu nadal żydowskiego folkloru, synagogalnej ciasnoty, jednocześnie dusznej i suchej. Wszystko "podrasowane" w myśl reżyserskiej zasady, by wierność pierwowzorowi połączyć z maksymalnie nowoczesnymi środkami wyrazu. Kostiumy autorstwa Grzegorza Gonsiora są niby tradycyjne, ale dzięki zastosowaniu różnych faktur i zdobień biją na głowę niejedną z kolekcji tegorocznej Złotej Nitki. Żydowski sztetł dzięki nieustannym projekcjom na tło sceny prostych animacji, astrologicznych symboli, tabel i map pozostaje barwny i niepokojący. Tym sposobem Grzegorzek wchodzi też w dialog z kinematografią przedwojenną. Tempo zmian obrazów i ich stylistyka zapożyczone są z ekspresjonistycznych obrazów Fritza Langa czy Roberta Wiene\'a. Podobnie sceny, gdy rabin Azriel (Barbara Marszałek) zaznacza krąg dla przywołanej duszy Nysena, gdy ten czołga się, nieludzko wyje i gestykuluje zakryty suknem, gdy dybuk opuszcza synagogę (niezwykle sprawny fizycznie Nędza czyni to celowo poniżej swoich możliwości). A do tego niezwykła muzyka akordeonisty Leszka Kołodziejskiego.

Od początku było jasne, że ciężar gry spocznie na osobach Agnieszki Więdłochy i Marka Nędzy. Pozostali aktorzy siłą rzeczy odsunięci zostali w tło, lecz nie zbagatelizowani. Więdłocha czasem razi przesadnie dokładną, a przez to sztuczną, recytacją. Z pieśniową intonacją nie zawsze może poradzić sobie Nędza. Na początku nieco przeszarżował i gra tak ekspresyjnie, jakby jego celem było epatowanie zblazowanego lodzermenscha. Natomiast w efektownych scenach opętania oboje są świetni. Proste, ale wielowarstwowe i poruszające środki, które jak na bardzo fizyczny teatr Grzegorzka nie zaskakują, mogą jednak wywoływać zbyt łatwe skojarzenia z horrorowymi opętaniami: wywalone białka, modulowanie barwy głosu, dwugłos. I jakże to niedzisiejsze, pozwolić grającej rabina zaklinać i uderzać po wielokroć laską... Oglądamy świat celebracji, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Stąd pietyzm i skupienie na detalach, testujące wytrzymałości scenicznej iluzji. A śmieszek wypstrykujący niekiedy na widowni - ten przejaw poczucia wyższości widza nad twórcami to powoli niesmaczny standard w Łodzi - nie powinien dziwić. Bardziej jesteśmy dziećmi "Egzorcysty" niż "Dybuka" czy "Golema", liberalizmu, pobłażliwości i w efekcie niechlujności, niż żydowskiego twardego prawa i psychomachii, namacalnej współobecności świata zmarłych. 

Dobrę grę pokazała Barbara Marszałek, dla osiągnięcia efektu obcości obsadzona w roli cadyka Azriela. Nie nazbyt wyeksponowana jest postać Meszułacha (ciekawy Bogusław Suszka), bardzo istotna u Anskiego. W pamięci pozostaje Mariusz Jakus, rubaszny ale i pokorny reb Sender. 

Żeby z historii Chanana i Lei nie pozostała dla mało metafizycznego widza tylko piękną bajką, Grzegorzek wprowadza do spektaklu furtkę, przez którą legenda o dybuku staje się częścią naszej rzeczywistości. Filmowa wizja pary oblubieńców, kręcona na łódzkiej ulicy, ma w sobie romansowe niespełnienie. Bo czy jest inne miasto, które jak Łódź nie odwzajemnia ofiarowanej mu miłości? Grzegorzek uważa, że to sprawa dybuka. Na tle ostatnich wydarzeń w Łodzi zazdroszczę mu różowych okularów artysty. I skłonności do eufemizowania.



Łukasz Kaczyński
Polska Dziennik Łodzki
11 maja 2010
Spektakle
Dybuk