Ludzie na wyspie niczyjej

Z Jarosławem Tumidajskim, reżyserującym w teatrze Wybrzeże sztukę "Wyspa niczyja. Mapping", rozmawia Jarosław Zalesiński:

Powieść "Władca much" Goldinga, film "Battle Royale", serial "Zagubieni" i gra Fallout - to wszystko inspiracje Pańskiego przedstawienia. Samo arcydzieło Goldinga nie było dla Pana wystarczającą inspiracją? 

- Nie ma w tym nieszanowania arcydzieła. Chodzi o to, że koncept "ludzi na wyspie", ludzi w sytuacji "zero", jest szerszy, nie przynależy tylko do Goldinga. Pozostałe inspiracje pomogły mi stworzyć świat sceniczny, określić poetykę spektaklu.

Świat szerszy niż tylko wyspa w powieści Goldinga?

- Tak, ale chodzi też chyba jeszcze o to, że od czasów Goldinga coś się jednak zmieniło. Mówiąc najkrócej -"Władca much" jest dziełem dwudziestowiecznym. A my jesteśmy już trochę dalej. Chociażby ta wyjściowa sytuacja czystości u Goldinga wydaje mi się dziś nie obowiązywać. 

To złudzenie czystości, dobra w ludziach, które widać w pierwszych rozdziałach książki? 

- Wydaje mi się, że to nie jest złudzenie. U Goldinga droga prowadzi od czystości do winy.

I to jest jeszcze XX wiek? 

- Mówiąc skrótowo - tak. Wydaje mi się, że dzisiaj nasza, a przynajmniej moja wiara w czystość ludzkich intencji jest już mocno zachwiana.

I to jest XXI wiek? 

- "Koncept" polega na tym, że grupę ludzi umieszcza się na bezludnej wyspie albo w zamkniętej części miasta, jak w grze Fallout. Nie ma tam żadnych reguł. Trzeba jakby na nowo zbudować świat. Właśnie o to chodzi. Umieszczamy ludzi w sytuacji "zero" i sprawdzamy, co się dalej dzieje. Nagle okazuje się, że ci ludzie podejmują grę w przetrwanie. Pewne zasady są w nas "wdrukowane". Inne stwarzamy tu i teraz, w danej sytuacji. Jeszcze inne łamiemy, bo możemy sobie na to pozwolić, bo całkowicie zmienił się kontekst. Na samym końcu tego wychodzi prawda o ludziach i o możliwości, a raczej o niemożliwości współpracy na rzecz dobrej sprawy. 

No właśnie - te historie zawsze kończą się jak najgorzej. Nawet jeśli - tak jak u Goldinga - dobrze się to zaczyna. 

- Mam nadzieję, że przynajmniej w przypadku tego przedstawienia będę usprawiedliwiony. Często zarzuca mi się, że moje spektakle są pesymistyczne. Tu przynajmniej będzie się to działo zgodnie z intencją źródeł.

Współpraca ludzi kończy się zawsze jak najgorzej, bo między nami ludźmi zawsze źle się dzieje, czy też przyczyna tego leży poza nami? W czymś albo Kimś? 

- Nie chcę odpowiadać na to pytanie. Przerzucam je na publiczność.

Jednak dopytam. W tytule przedstawienia wyspa jest "niczyja". Ale bohaterowie słyszą jakiś głos wyspy. Więc ta wyspa jest niczyja, czy jednak do kogoś należy? 


- Najłatwiej byłoby mi na to odpowiedzieć, przywołując powieść "Solaris" Lema. Z jednej strony na wyspę - u Lema był to ocean - projektowane są rozmaite wizje, myśli, stany. Z drugiej strony mechanizm jest odwrotny, może wszystko to jest stwarzane przez wyspę? Może to ona wydobywa z ludzi coś, do czego na co dzień nie mają dostępu. 

Gdybym miał zapytać o to z całą powagą, zapytałbym, czy zło bierze się z tego, że tacy są ludzie, czy też - taki jest świat, w którym ktoś nas ulokował? Albo inaczej mówiąc, czy zło ma korzenie społeczne, czy prywatne, genetyczne. No ale rozumiem, że Pan mi na to nie odpowie. U Goldinga, a także w filmie "Battle Royale", bohaterami są dzieci albo nastolatkowie. Tak jest też u Pana?

- Z tym że aktorzy nie grają dzieci. Korzystamy jedynie ze świata dziecięcych motywacji, który, mam wrażenie, jest uproszczony, mniej upolityczniony i mniej uspołeczniony. To nie znaczy - czystszy. Ale bardziej pierwotny. 

Pewnie "Przypadków Robinsona Cruzoe" nie przeniósłby Pan na scenę? 

- Koncept niby ten sam - człowiek na bezludnej wyspie. Tylko że nie ma tam zła... Chyba nie moja bajka. Nie moje... (namysł). 

Nie moje stulecie? 

 - Nie, nawet nie o to chodzi, że to nie moje stulecie. Wie pan, dość trudno jest mi uwierzyć w pomyślny rozwój ludzkości.



Jarosław Zalesiński
POLSKA Dziennik Bałtycki
30 sierpnia 2012