Ludzka komedia

Wystawienie ponad stuletniej sztuki Zapolskiej mogło albo pokazać, jak bardzo ludzie zmienili się przez miniony wiek, albo wręcz przeciwnie – udowodnić, że mimo zmian społeczno-obyczajowych i postępu cywilizacyjnego nadal jesteśmy tacy sami.

Ta druga możliwość wzbudza wewnętrzny niepokój i dyskomfort, bo jak to tak, mamy ogromną samoświadomość, ciągle mówimy o empatii, transparentności relacji, szczerości i asertywności, a mielibyśmy być tak samo głupi jak nasi przodkowie? Niemożliwe. A jednak Paweł Aigner w lubelskiej adaptacji ukazuje, że nie jesteśmy aż tak inni, jak chcielibyśmy myśleć.

Wieczór wigilijny. W roku pokoju piękna choinka, w centralnym punkcie stół, a przy nim trzyosobowa rodzina: rodzice i córka. Scena jak z obrazka. Do momentu gdy matka (Marta Ledwoń) otwiera usta. Zaczyna się litania pretensji, żalów i oskarżeń. Mąż (Krzysztof Olchawa) przez dłuższy czas milczy, ale w końcu jego cierpliwość się kończy. Świąteczny nastrój wprowadzony dekoracjami znika, jakby go nigdy nie było. Pęka bańka pozorów i iluzji. I tylko Dziecko (Magdalena Zabel) zdaje się kurczowo trzymać fantomu normalnej rodzinnej kolacji. Siedzi nieruchomo, wpatrzone w pusty talerz, podczas gdy rodzice przerzucają się wymówkami i kalumniami. Szanowni państwo, poznajcie typową rodzinę, w której profesor filozofii ożenił się dla pieniędzy i urody, a córka praczki dla statusu społecznego, w której znudzona Żona wdaje się w romans z młodym i przystojnym utracjuszem, a Mąż żyje w błogiej nieświadomości, w której Dziecko staje się narzędziem wywierania wpływu i szantażu emocjonalnego. Wygląda znajomo?

Sto lat temu z okładem Gabriela Zapolska napisała sztukę, jak sama mówiła, o przeciętnej ludzkiej głupocie. Zdawać by się mogło, że od tamtego czasu ludzie nieco zmądrzeli. No cóż, nie bardzo. I dlatego historia przedstawiona na deskach Teatru Osterwy, choć przez większość czasu niesamowicie śmieszy, to ostatecznie przeraża. Widz się śmieje, ale z każdą minutą ten śmiech jest coraz bardziej wymuszony i gorzki. Oglądamy komedię, w której ewidentnie niedobrani małżonkowie przestają ze sobą wytrzymywać, ciągle się kłócą, a w efekcie uciekają od siebie – Mąż w pracę lub do matki, Żona w romans. I gdyby tylko o to chodziło, bawilibyśmy się pierwszorzędnie. Nic nie śmieszy tak jak czyjaś głupota. Tymczasem Zapolska dodała jeden drobny element rozbijający ten bąbel farsy – milczącą ofiarę tego egoizmu podszytego brakiem rozsądku. Dziecko bezradnie przyglądające się rozpadowi rodziny, zauważane jedynie gdy jeden albo drugi rodzic chce je wykorzystać jako argument w kłótni. Nie ma nic do powiedzenia, nawet kiedy przychodzi do decyzji, kto się nim zajmie. Nagle farsa nabiera znamion tragedii, bo tylko nieczułe serce nie zabije mocniej, gdy Mąż i Żona kłócą się o to, na jak długo córka może pójść w odwiedziny do babci ze strony ojca, i dosłownie ją sobie wyszarpują. Trudno o bardziej dosłowne pokazanie, na co jest narażone dziecko w trakcie wojny między rodzicami.

Aigner nie wynajduje koła na nowo, proponuje całkiem tradycyjne przedstawienie. Z jedną tylko ekstrawagancją – piosenką wykonywaną przez wszystkich bohaterów z bardzo prostym i dosłownie wyrażonym przesłaniem: uprawiajmy seks, aby wszystkim żyło się lepiej. Cała siła spektaklu bezdyskusyjnie wypływa z tekstu Zapolskiej oraz dobrze zagranych ról. Żona w wykonaniu Marty Ledwoń to tryskająca seksualną energią kobieta, która potrzebuje mężczyzny, aby ją podziwiał i adorował. W domu czuje się tłamszona, przeszkadza jej świadomość, że profesor ożenił się z nią tylko dla posagu i uważa ją za znacznie głupszą od siebie. Jej dramat polega na tym, że desperacko stara się dorosnąć do jego oczekiwań, udowodnić, że wcale nie jest mniej inteligentna. Nawet podczas miłosnych schadzek z Fedyckim (Wojciech Rusin) nieustannie mówi o mężu. Zaś Krzysztof Olchawa wypada zupełnie nieprzekonująco jako niezaradny życiowo profesor. Nie cechuje go typowe dla akademika roztargnienie czy nieuważność. Wydaje się cały czas skoncentrowany, obecny tu i teraz, w jego oczach widać ostrość i skupienie. Nie sposób uwierzyć, że nie był od początku świadomy przyprawianych mu rogów. Brak reakcji z jego strony świadczy raczej o obojętności na poczynania Żony (do pewnego momentu oczywiście). Jego zadbany elegancki wygląd również przeczy figurze nieżyciowego uczonego. Z obsady wyróżnia się grająca Manię Jowita Stępniak – aktorka ma taką charyzmę, że kradnie wszystkie sceny. Na jej twarzy wyraźnie widać emocje, a w zestawieniu z przesadnie dramatyzującą Żoną jej postać wypada naturalnie, nawet mimo dosadności w mowie i geście. Nie można nie wspomnieć o debiutującej na lubelskiej scenie Magdalenie Zabel. Aktorka przykuwa wzrok świadomością ciała i ruchu. Jej bohaterka nie ma wiele do powiedzenia, więc Zabel buduje postać poprzez ruch, gesty i mimikę, i wypada doskonale. Pokazuje ogromny potencjał, który tylko czeka na wykorzystanie.

„Ich czworo" to dobra propozycja w lubelskim repertuarze – jest klasycznie, i śmieszno, i straszno. Można zatrzymać się na wątku dziecka cierpiącego w konflikcie rodziców, można tylko pośmiać się z cudzej głupoty. I tylko fantasmagoryczny Mandragora (Daniel Salman) wybija z rytmu swoimi prześmiewczymi uszczypliwościami wygłaszanymi pod adresem publiczności.

Jakbyśmy jeszcze potrzebowali wskazywania prawdy palcem.



Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
9 marca 2020
Spektakle
Ich czworo
Portrety
Paweł Aigner