Łże-pańszczyzna XXI wieku

Strzępka-Demirski, najgłośniejszy duet polskiego teatru, dostali zadyszki

Łże-pańszczyzna XXI, para na scenie i w życiu prywatnym, przyzwyczaili widzów do dekonstrukcji polskiego imaginarium. W "Tęczowej trybunie 2012", którą właśnie wygrali krakowski festiwal "Boska komedia", uderzyli w rozpalające wyobraźnię Polaków mistrzostwa Europy w piłce nożnej. W inspirowanym serialem "Czterej pancerni i pies" przedstawieniu "Niech żyje wojna!!!" wzięli na warsztat mit wojny, powstań i niepodległościowej martyrologii, zaś w "Położnicach św. Zofii" przewrotnie powątpiewali w sens społecznych akcji typu "Rodzić po ludzku". Na krajowych scenach powiało świeżością, dwoje młodych wzięło na warsztat problematykę społeczną, której unikali starsi, nierzadko uwikłani w środowiskowe koterie albo uwieszeni u klamki w siedzibie władz.

Świetnie działająca machina zaczęła szwankować. Porażką okazał się ubiegłoroczny "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej", rozgrywający się w trakcie pogrzebu wpływowego reżysera. Zamiast ciętej satyry na elity otrzymaliśmy koktajl parodystycznych epitetów i wyrywkowych cytatów z publicystów krytykujących, ale i chwalących Strzępkę i Demirskiego, a tak że wypowiedzi udzielonych mediom przez autorski duet. Rzecz broniłaby się, gdyby ją potraktować jako kabaretowy set i skondensować do 60 minut. Niestety "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" trwa trzy razy dłużej i zamiast orzeźwiającego szprycera mamy niestrawną siarę. Przekonać się o tym można było na tegorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Publiczność, tłumnie przybyła na przedstawienie, zagłosowała nogami - w trakcie kolejnych antraktów gremialnie opuszczała salę. A pozytywnie wzmiankowany w spektaklu Janusz Gajos chyłkiem wymknął się już w pierwszej przerwie.

"W imię Jakuba S." to pierwsza stołeczna premiera Strzępki i Demirskiego. Twórcy odwołali się do wydarzeń z 1846 roku i poprowadzili paralele między galicyjską rabacją a... No właśnie, tu powinnam napisać - dzisiejszym ruchem oburzonych. Sęk w tym, że jak wiadomo, takowy się nad Wisłą nie przyjął, więc porównanie jest abstraktem, który usilnie lansują niektórzy publicyści, a z okazji premiery "W imię Jakuba S." w te życzeniowe koleiny zabrnęło kilku recenzentów. Sięgnijmy zatem po wypowiedzi twórców. "Dzisiejsza klasa średnia i ci, którzy do niej aspirują, to potomkowie Jakuba Szeli. Tylko czy jesteśmy w stanie przyjąć inne tropy tożsamości niż te wyuczone w szkołach, gdzie Szela był mściwym prymitywem i zdrajca, a jego rabacja jedynie inspirowanym przez austriacką administrację mordem na najlepszych synach narodu polskiego?" - napisali w zapowiedzi premiery. W wywiadzie telewizyjnym Strzępka doprecyzowywała, że spektakl jest opowieścią o korzeniach większości obywateli RP, którzy mają rodowód chłopski, ale odcinają się od tożsamości, co im się nie udaje. Nie z dworku ozdobionego gankiem i kolumienkami, w którym Maciejuńcio serwował aromatyczne naleweczki w kryształowych karafkach, lecz z chałupy krytej strzechą albo kurnej chaty, w której woniało gnojem, a do picia była deszczówka albo okraszona zgniłymi liśćmi woda ze studni. Czołowi demaskatorzy polskiego teatru postulują więc przywrócenie do publicznej świadomości rzeczywistego rodowodu rodaków, ale to już było. W kulturze PRL istniał silny nurt podejmujący problem tożsamości chłopskiej i jej powojennych przemian, wolny od ideologicznych przekłamań lansowanych przez władze.

"W imię Jakuba S." nie wnosi do sprawy tożsamości i narodowej genealogii chłopskiej nic ponad to, co trzy i więcej dekad temu zrobili twórcy tej miary, co Kazimierz Dejmek, Wiesław Myśliwski czy Grzegorz Królikiewicz. Stawianie znaku równości między pańszczyzną a współczesnym systemem bankowym jest nadużyciem. Nikt nikogo do brania kredytów nie zmusza. Natomiast jeśli się chce mieć więcej i się pożycza, to trzeba oddawać. Tak jest od dawna, zdaje się od czasu, kiedy Fenicjanie wymyślili pieniądze.



Małgorzata Toruńska
Gazeta Prawna
24 grudnia 2011
Spektakle
W imię Jakuba S.