Małżeństwo jakich wiele

Salonowa komedia odkrywa jak niewierność potrafi skomplikować relacje dwóch par: Wacława, Alfreda, Elwiry i Justysi. Ci co zdradzają - zdradzeni, także cierpią.

Elegancki salon. Wiele przejawów miłości, konflikty interesów, chaos uczuć, ogromne pożądanie i uzależniająca adrenalina. Egzaltowana Elwira, żona hrabiego Wacława (Marta Kurzak) jest znudzona małżeństwem, co odreagowuje w ramionach przyjaciela domu - Alfreda (Piotr Bajtlik). Ich flirty i schadzki trwają prawie rok. Miłość Alfreda jest tak wielka i mocna, że... nie omieszka umizgiwać się do powiernicy i służącej Elwiry - apetycznej Justysi. Pokojówka wykazuje się dużym sprytem. To brawurowa rola Lidii Sadowy. Każdy ruch aktorki wydawał się kombinacją elegancji i bardzo dobrego warsztatu, także tanecznego.

Pan domu, hrabia Wacław (Maksymilian Rogacki), ma ulubiony dzień tygodnia - niedzielę. Małżonka znika za kościelnymi murami, a on niezauważony może z lubością podziwiać wdzięki pokojówki. Kocha Elwirę, ale za służącą szaleje - mami ją obietnicami, pierścionkiem, który wsuwa jej na palec. Wykorzystuje każdą nieobecność żony w domu, aby zaspokoić chuć i dać upust wyobraźni.

Bohaterowie choć mogliby czuć się spełnieni, szczęśliwi, wolą poszukiwać przygód poza związkiem. Na pozór niczego im nie brakuje, są dobrze sytuowani, ale próbują zapełnić emocjonalną pustkę. Wybierają drogę na skróty, zamiast pracować nad związkiem, szukają wrażeń. Świadomie bądź nie niszczą stałe relacje. Justysia zdradza wyrzuty sumienia, jest jej wstyd wobec Elwiry, która okazywała jej dużo serca. Rzuca pomysł pójścia do klasztoru, aby czym prędzej oddalić się z domu hrabiego. Nie jest pewne czy to prawdziwe słowa, czy sposób na wybielenie się. Jak było do przewidzenia, kłamstwo okazuje się mieć krótkie nogi, prawda wychodzi na jaw. Elwira zbyt wcześnie wraca do domu i ku swojemu przeogromnemu zaskoczeniu zastaje męża z pokojówką w pozycji seksualnej na pianinie. Gorycz miesza się z komizmem sytuacyjnym - obnażona Justysia, udaje, że czyści instrument. Zdradzona kobieta wpada w histerię i wszczyna awanturę.

Jest jeszcze stateczny Kamerdyner (Jacek Błasiak), niby bierny obserwator zdarzeń, ale jego milczenie jest wymowne. Można je rozumieć dwojako - jako cichą aprobatę albo niewymagającą komentarzy dezaprobatę, co czyni tę postać wyrazistą, to on nadaje ton wydarzeniom. Bywa, że odgrywa krótkie partie na pianinie i beztrosko śpiewa, jakby chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia innych i uleczyć ciężką atmosferę w salonie.

Dekoracje Doroty Kołodyńskiej zdominowane są bielą i czernią, ten kontrast odpowiada nastrojom panującym w saloniku, gdzie depresja miesza się z erotyzmem, wyzwalającym energię i podniecenie. Odzwierciedla także jasne i ciemne strony charakteru postaci.

Reżyser przeniósł czas akcji do Warszawy okresu dwudziestolecia międzywojennego, zachował język Fredry, ale odmłodził bohaterów. O starej Warszawie przypominają także stroje oraz piosenki Eugeniusza Bodo, z których Andrzej Brzoska skomponował niejako "akustyczne dekoracje".

Plakat anonsujący "Męża i żonę" warszawskiego Teatru Polskiego to powrót do krótkiej formy. Mieczysław Wasilewski za pomocą piktogramu przedstawia anegdotę, której bohaterem może być zarówno kobieta jak i mężczyzna, co było zamysłem i autora, i reżysera.

"Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie" - jak chciał Nikołaj Gogol. Ale koniec Fredrowskiej historii jest dość zaskakujący. Tańczących w stylowym salonie z lat trzydziestych XX wieku zaskakuje wybuch drugiej wojny światowej. Coś się zmienia, nadchodzi katastrofa, zwiastun śmierci, zniewolenia i upadku. A oni tańczą wciąż ten sam bezduszny taniec.



Kinga Woźniak
e-teatr.pl
13 czerwca 2017
Spektakle
Mąż i żona
Portrety
Jarosław Kilian