"Maria" naszych czasów

Do dzisiaj brakuje dzieł mogących językiem sztuki opowiedzieć o naszej wojnie domowej - udanych, wielkich dzieł. Dlatego wdzięczny jestem Michałowi Gielecie za jego ryzykowną inscenizację "Marii" Malczewskiego i Pawłowi Potoroczynowi z Instytutu Mickiewicza, że namówił mnie na jej wystawienie w Operze Bałtyckiej. Wdzięczny jestem festiwalowi "Solidarity of Arts", że mimo braku środków, włączył naszą premierę do swojego programu.

Jednym z najważniejszych wieczorów w moim życiu był Sylwester 1981/82. W małym gronie zaufanych przyjaciół siedzieliśmy u Ryszarda Peryta do rana, bo wszystkie spotkania sylwestrowe tego roku trwały do rana z powodu godziny milicyjnej. Jedliśmy chleb ze smalcem i wznosili toasty wodą z kranu, bo napoje wyskokowe podlegały ścisłej dystrybucji i nie należeliśmy akurat do tej grupy społecznej, która miała do nich nieograniczony dostęp. Kranówa była więc formą protestu. Jedną z wielu form protestu, jakim byliśmy wtedy oddani.

Ale waga tego wieczoru nie była, rzecz jasna, związana z nietypową konsumpcją, czy okolicznościami sylwestrowymi. To była noc gorących, zażartych dyskusji. To były chwile, w których każdy z nas podejmował decyzje, po stronie jakich wartości stanie jego dalsze życie. Te wybory nie były bezkarne. Bunt był ewidentnie karany, a uległość nagradzana. Właśnie rozpoczynaliśmy wspinaczkę po sukcesy. W naszym zawodzie reżyserów teatralnych nie można było się obejść bez teatrów, a te podlegały ścisłej kontroli.

Trwał bojkot telewizji, mój macierzysty teatr Narodowy został spacyfikowany, a Hanuszkiewicza odwołano. Te wszystkie kłopoty środowiska były niczym, w zestawieniu z tragedią narodu, który został podzielony na długie lata, skłócony tak, że jak pisał niegdyś Henryk Sienkiewicz "nienawiść zatruła krew pobratymczą". Ofiary stanu wojennego do dzisiejszego dnia nie doczekały się sprawiedliwych sądów, które wymierzyłyby karę ludziom, co z nikczemności, czy błędnej kalkulacji dobrej woli, popełnili na narodzie zbrodnię. Do dzisiaj nie potrafimy o tym spokojnie rozmawiać. Do dzisiaj brakuje dzieł mogących językiem sztuki opowiedzieć o naszej wojnie domowej - udanych, wielkich dzieł. Dlatego wdzięczny jestem Michałowi Gielecie za jego ryzykowną inscenizację "Marii" Malczewskiego i Pawłowi Potoroczynowi z Instytutu Mickiewicza, że namówił mnie na jej wystawienie w Operze Bałtyckiej. Wdzięczny jestem festiwalowi "Solidarity of Arts", że mimo braku środków, włączył naszą premierę do swojego programu.

Wdzięczny jestem Łukaszowi Borowiczowi za piękne nagranie tej opery Romana Statkowskiego na płytę i poprowadzenie naszych spektakli z moją bohaterską orkiestrą i nie mniej bohaterskim chórem. Wdzięczny jestem solistom za podjęcie się tych niełatwych ról balansujących pomiędzy współczesnością, a dawnymi czasy.

Mimo zaskakujących anachronizmów, jakie pojawiają się w wypowiedzi niektórych postaci scenicznych tego spektaklu przeniesionego siłą w epokę stanu wojennego, uważam, że na widowni rodzą się wzruszenia bliskie emocjom towarzyszących nam w czasie wspomnianego tu Sylwestra.

Zanim doczekamy się prawdziwego dzieła o tej tragedii, niech zacny poemat Malczewskiego opowiada o niej przy pomocy pięknej scenografii i starannej reżyserii naszej najnowszej premiery. A autentyczne zdjęcia z tych wydarzeń, które są oprawą ikonograficzną spektaklu Gielety robią wstrząsające wrażenie zwłaszcza na mieszkańcach Trójmiasta, którzy nie tylko wiedzą, kiedy i gdzie zdjęcie zostało zrobione, ale też niejednokrotnie rozpoznają siebie samych utrwalonych na tych bezcennych dokumentach udostępnionych nam przez Europejskie Centrum Solidarności. To jest nasza skromna cegiełka do budowy domu pamięci o dniach, które zmieniły Polskę nieodwracalni.



Marek Weiss
Weissblog
30 sierpnia 2013
Spektakle
Maria
Portrety
Marek Weiss