Marzy mi się, by Teatr Syrena był "poniedziałkowym teatrem telewizji"

- Mój teatr zaczął się u Jerzego Grzegorzewskiego i trwał przez 20 lat; powtórki z niego nie będzie, bo to był dialog na płaszczyźnie metafizycznej - mówi Wojciech Malajkat, dyrektor artystyczny Teatru Syrena w Warszawie.

Lidia Raś: Odczarował pan już Litewską?

Wojciech Malajkat: Nie jestem pewien tak do końca. Do tej pory do Teatru Syrena przychodzą aktorzy i aktorki, którzy jako podstawową zaletę w swoim CV umieszczają punkt, z którego wynika, że potrafią śpiewać i tańczyć. To jest naturalnie świetna umiejętność, ale aktorzy powinni umieć coś więcej. Dostaję jednak coraz więcej propozycji od bardzo ciekawych osób, reżyserów, aktorów, którzy proponują mi wykorzystanie w Syrenie ich potencjału. I to już jest postęp. Cieszy mnie też, że widzowie przychodzą do kasy i pytają o repertuar, obsadę I że ich nie brakuje.

Przez 20 lat zagrał Pan u Jerzego Grzegorzewskiego, wpierw w Studio, potem w Narodowym, chyba wszystko o czym może marzyć aktor. I to jak zagrał. Pan podkreśla, że to właśnie Grzegorzewski aktorsko Pana ukształtował, nauczył specjalnej wrażliwości.

- To prawda i dlatego tym bardziej dotknęła mnie jego nieobecność (reżyser zmarł w 2005 roku - red.) i brak aktywności, do której byłem przyzwyczajony. Mój teatr zaczął się właśnie u niego i trwał przez 20 lat; powtórki z niego nie będzie, bo to był dialog na płaszczyźnie metafizycznej. Od Grzegorzewskiego nauczyłem się fundamentalnych rzeczy: przede wszystkim, że banał i jednoznaczność zabijają sztukę, że trzeba szukać w rejonach, które w żaden sposób nie kojarzą się bezpośrednio, bo tylko wtedy czytanie sztuk przez inne rzeczywistości, przez inne skojarzenia, daje wybuchową mieszankę.

Kilka lat temu zaskoczył Pan środowisko swoją decyzją: aktor Jerzego Grzegorzewskiego zdecydował się opuścić Teatr Narodowy, by podjąć się prowadzenia Syreny. Robił Pan po tych 5 latach rachunek zysków i strat?

- Nie budzę się zlany potem, myśląc o swojej decyzji, bo nic złego się nie wydarzyło. Może misja to duże słowo, ale ja właśnie tak swoje zadanie traktuję i staram się, by ludzie mieli jak największą korzyść z pobytu w Teatrze Syrena. Kiedy zabrakło Grzegorzewskiego, jeszcze parę lat byłem w Narodowym, ale nie miałem jakichś specjalnych artystycznych wyzwań, brakowało mi "podwyższonego biegu". Nie byłem pewien, czy spotkam jeszcze kogoś takiego jak on. Dlatego, pamiętając to wszystko, czego się dzięki niemu nauczyłem, podjąłem decyzję, że teraz przyszedł czas na coś nowego. W Syrenie buduję więź w oparciu o założenie, że życie jest i gorzkie, i śmieszne. I stąd w repertuarze: "Przebudzenie", "Skazani na Shawshank", ale też "Zamach na Mocarta" i "Śpiewnik pana Wasowskiego". Stąd też świetne bajki dla dzieci a obok nich: "Pajęcza sieć", "Plotka", czy "Trener życia". Widzowie mogą obejrzeć spektakle, które albo skłonią do refleksji albo dostarczą nieco uśmiechu. A oba te typy przedstawień mają służyć rozrywce, którą rozumiem jako rozerwanie tego ciągłego biegu, w którym się znajdujemy. Jeśli widza stać jeszcze na to, by przerwać na chwilę codzienną gonitwę i przyjść do teatru, to znaczy, że jesteśmy potrzebni. To, co teraz serwuje telewizja, zabija wszelką wrażliwość; i mówię to z pełną odpowiedzialnością. Bardzo bym chciał, by wizyta w Syrenie była "poniedziałkowym Teatrem Telewizji", którego brak uważam za hańbę.

Zaczynał Pan mocnym uderzeniem, od "Skazanych na Shawshank". Rewolucyjnie, jak na scenę, gdzie chwilę wcześniej królowały pióra i kabaretki.

- Zaczynałem "Łupem", czarną komedią z angielskim, wisielczym humorem. Potem byli "Skazani", "Przebudzenie", "Lawrence & Holloman". Tych tytułów już nie ma w repertuarze, ale wchodzą nowe. To, co zrobiłem ponad 5 lat temu, to była "rewolucja w ewolucji" i, moim zdaniem, ona się powiodła. Nie ogłosiłem na początku działalności manifestu artystycznego między innymi dlatego, żeby nie musieć potem niczego odwoływać, zmieniać, udowadniać. Jestem człowiekiem, który nie potrzebuje konfrontacji i powoli buduje coś nowego. Oprócz repertuaru, o którym już mówiłem, otwieramy się na spotkania z wybitnymi muzykami w tzw. Syrena Music i mamy też u siebie Międzynarodowy Festiwal Monodramu - (United Solo Europe). Nowojorska edycja tego festiwalu zyskała spore uznanie na świecie. U nas będzie w tym roku druga odsłona. Do Syreny można też przyjść w weekendy na spotkania familijne albo na muzyczne spotkania bez "czwartej ściany". W "Śpiewniku pana Wasowskiego" i "Zamachu na Mocarta", rozmawiamy z widownią, która tego typu przygodą jest zachwycona.

Dbam o różnorodność i nie wykluczam niczego, nawet Szekspira w Syrenie, choć zapewne nie z tragediami, lecz z komediami.

- Zresztą, na reaktywowanej scenie w dolnym foyer gramy "Obłomowa - (anty)romans", który z Hamletem ma już całkiem sporo wspólnego. Jestem ostrożny w doborze repertuaru, żeby niczego nie popsuć, bo moja publiczność nie jest jeszcze gotowa na zdecydowane zmiany. Chcę w Syrenie spotkań, które nie wprawią jej w traumę, ale dadzą niebanalną, na wysokim poziomie, rozrywkę. Nie wolno sobie nigdy folgować, bo wtedy nawet z Czechowa można zrobić papkę.

Wspominał Pan jednak, że tej wrażliwości, której się Pan nauczył u Grzegorzewskiego, nie można wykorzystać w Syrenie.

- W tej chwili nie można. Nie wiem, czy jeszcze w ogóle kiedyś w teatrze będą mógł ją wykorzystać, ale jestem w komfortowej sytuacji, że wszystko co umiem, mogę wykorzystać w szkole. Uczę od 19 lat w PWSFTviT i powiem szczerze, realizuję się tam, bo szkoła to było zawsze moje marzenie. Opowiadam więc studentom o życiu, którego doświadczyłem z Grzegorzewskim i które jest tak inne od tego, które teraz prowadzę.

Jest Pan obecnie dyrektorem, wykładowcą, aktorem Mam wrażenie jednak, że mniej Pan ostatnio gra.

- Bo ja już nie chcę przyjmować niczego co mnie nie zaskoczy. Mam sporo propozycji, ale one mnie nie interesują. Z radością zagrałem np. w "Zbrodni z premedytacją" w Polonii i w Teatrze 6. Piętro w "Czechow żartuje", bo to było dla mnie, aktora i człowieka, wyzwanie.

20 stycznia odbyło się pierwsze spotkanie dyrektorów stołecznych scen z dyrektorem Biura Kultury. Podoba się Panu projekt, który kategoryzuje teatry jako: autorskie, repertuarowe, rozrywkowe i dla dzieci. Gdzie się w tym zestawie zmieści Syrena?

- Wydaje mi się, że my jesteśmy we wszystkich czterech kategoriach i to chyba może być problem, ale nie dla mnie. Mamy znaczącą część przedstawień dla dzieci, więc jesteśmy teatrem dla dzieci, mamy bardzo poważną ofertę, jeśli chodzi o repertuarowy teatr, który ma dostarczać wzruszeń i refleksji i mamy na wysokim poziomie rozrywkową ofertę. Do tego niemieszczący się w żadnej kategorii festiwal monodramu. A jeśli chodzi o teatr autorski, choć nie do końca wiem co to ma znaczyć, to przez 20 lat brałem udział w teatrze autorskim Grzegorzewskiego. Na szczęście to nie ja muszę się martwić, gdzie zaszufladkować Syrenę.

W planach na kwiecień "Skaza". Dobry tytuł, aktorzy i..

- Świetny temat. Prowokujący, także przez formę, którą wykorzystamy. Rzecz dotyczy związku miedzy ojcem a dziewczyną jego syna. To będzie przedstawienie odważne i prowokujące do refleksji, że życie potrafi nas zaskakiwać w wielu wymiarach. Pytanie, co to znaczy ulec namiętności i jak drogo to może kosztować, stawia właśnie to przedstawienie.

Łatwo było namówić Jacka Poniedziałka do udziału w spektaklu?

- Nie miał obiekcji, wiec chyba jednak to miejsce przestało być podejrzane (śmiech - red.)



Lidia Raś
Polska Times online
3 kwietnia 2014