Mega zjazd po polsku, czyli Masłowska niechcący klasycznieje

Doprowadzenie do premiery "Dwojga biednych Rumunów mówiących po polsku" w koprodukcji słupsko-wejherowskiej jest ważnym wydarzeniem społecznym i tożsamościowym.

Dominik Nowak, dyrektor Nowego Teatru w Słupsku od 1 stycznia 2016 roku, konsekwentnie otwiera swój teatr na oczywistości. Taką, zdawać by się mogło, jest wystawienie spektaklu wg dzieła najważniejszego literata słupskiego, którym jest bez wątpienia Daniel Odija. Taką na pewno jest wystawienie w Wejherowie sztuki Doroty Masłowskiej, najsłynniejszej wejherowianki. Obie te oczywistości są oczywiste i zarazem niespieszne, bo na "Ulicę" czekaliśmy lat 15 a na "Rumunów" 11. Dobrze się stało, że spektakl jest także "trochę" wejherowski, udział Filharmonii Kaszubskiej (Wejherowskiego Centrum Kultury) podnosi wartość kulturową konceptu.

Było grubo. Suto wzbogacana narkotykami impreza tematyczna pod hasłem "Bieda, brud, choroby" wyprodukowała niebanalną parę bohaterów. Parch i Dżina to psychodeliczni Boni end Klajd na mega zjeździe w polskim interiorze. Na co dzień Parch jest aktorem i gra ojca Grzegorza w serialu telewizyjnym. Dżina jest artystką życia, znaczy nic nie robi, ale ma dziecko, o którym zapomina. Spotykamy ich w lesie, na[] jak stodoła. Wszystko im się przykładnie pier[]. Jest wulgarnie i zarazem smacznie w tej wulgarności, bo to Masłowska. I nie jest tak nudno, jak w "Las Vegas Parano", bo to Masłowska.

Dżina i Parch udawali na imprezie imigrantów, a że "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" ujrzało światło dzienne w roku 2006, byli Rumunami. Bo wtedy Rumunia uchodziła za synonim biedy, powstawały memy o zjawiskowej, choć smutnej tak naprawdę, zaradności biednych obywateli po reżimie Ceausescu. Być może dzisiaj bohaterowie sztuki byliby Syryjczykami.

Impra pewnie była zaj[], ale przychodzi otrzeźwienie. A właściwie nawraca falami, bo narkotyki choć coraz słabiej, ale ciągle działają. Pozbawieni dokumentów, telefonu i pieniędzy rozbitkowie pierwsze przejawy świadomości odnajdują w środku nocy w lesie, z którego nie mają jak się wydostać. Lekkomyślny żart staje się początkiem pełnej przygód i przedziwnych spotkań podróży powrotnej do Warszawy, której finału nikt nie jest w stanie przewidzieć. Panopticum na poły surrealistycznych postaci pcha akcję i bohaterów do przodu, ale jakby tyłem i generalnie niekoniecznie i nie na pewno. Bohaterowie zanurzają się w surrealizmie i próbują utrzymać się na powierzchni niczym prom "Ibuprom" na jeziorze Elbląskim. Świat przedstawiony oblewa magma projekcji alkoholowo-narkotycznych, tragizm jest śmieszny, śmierć niepoważna itd.

To po premierowej w Teatrze Rozmaitości, mistrzowskiej z warszawskiego Teatru Studio i szczecińskiej już czwarta inscenizacja "Rumunów", którą miałem przyjemność obejrzeć. Po raz pierwszy nie zagrało mi to, co do tej pory było zawsze. Język Masłowskiej, na przykładzie "Rumunów", się zestarzał. Znaczy uklasycznił! 11 lat w historii języka w dobie internetu wydaje się być epoką. Przyznam, że było to zaskakujące i trudno mi to poddać ocenie - po prostu przyjmuję, że Dorota Masłowska jest, może nie nadobnym, ale jednak klasykiem.

"Rumuni" w słupskim teatrze mogli powstać dzięki korzystnym koincydencjom na linii Wejherowo-Słupsk. Nie powstaliby jednak na pewno bez dwojga nowych aktorów: poznanej już wcześniej Moniki Janik i nowego transferu w postaci Wojciecha Marcinkowskiego. To dzięki nim otwierają się możliwości grania bardziej zróżnicowanego repertuaru. Oboje wypadli w "Rumunach" dobrze, choć na pewno większa liczba prezentacji pozwoli im jeszcze lepiej osadzić albo nawet rozkokosić się w rolach. Ze "starej gwardii" zdecydowanie najlepiej wypadła Marta Turkowska.

Ponowne spotkanie z Masłowską było szansą na powrót na wyżyny dla reżysera Pawła Świątka, który zachwycił "Pawiem królowej" w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Słupscy "Rumuni" to nie był strzał na miarę prezentacji krakowskiej, ale w naszych, regionalnych kategoriach, możemy mówić o wydarzeniu. Spektakl ma tempo i energię, zaangażowanie aktorów jest autentyczne, ale

Dyskusyjna jest scenografia Marcina Chlandy. Tak jak pomysł z falami z papieru toaletowego wydaje się efektowny i zagrał podobno jeszcze lepiej w inscenizacji słupskiej, tak pozostałe elementy wydały się mniej udane. Począwszy od motywów góralskich po Matkę Boską. Wątek matki podczepiony pod polski kult maryjny pokazywany w lekko krzywym zwierciadle nie wyszedł poza proste przedstawienie. Zabrakło muzyki, jedynymi fragmentami muzycznymi są krótkie fragmenty "Ave Maria" i "Salve Regina", podbijające wątek polskiego katolicyzmu, który tutaj zupełnie nie wypalił.

Szkolna premiera wejherowska była wzbogacona spotkaniem z aktorami i dyrektorem teatru. Młodzież wypełniająca widownię Filharmonii Kaszubskiej (ponad 400 miejsc) chętnie zadawała pytania, choć główną dyskutantką była jedna z nauczycielek. W Wejherowie i Słupsku zdarzyło się coś ważnego, co warto wspierać i czemu warto kibicować. Prezentacje ambitnych propozycji artystycznych poza Trójmiastem nie są częstym zjawiskiem, dlatego są tak cenne.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
21 października 2017