Melodramat z Alpami i nazizmem w tle

Gliwicki Teatr Muzyczny, nie skąpiąc sił i środków (w tym finansowych) wystawił "Dźwięki muzyki". Z pięknymi, wręcz przebojowymi, kompozycjami Richarda Rodgersa, w reżyserii Marii Sartovej. Pacyfistyczna wymowa "Dźwięków muzyki" nabrała nieoczekiwanej aktualności. Nie było chyba widza, który pod koniec spektaklu nie pomyślałby o współczesnym Krymie.

Ta historia, choć staroświecka i melodramatyczna w tonie, moim zdaniem będzie przebojem. Bo, poza muzyką, ma kilka innych, bezdyskusyjnych zalet. To: nieudziwniony kształt inscenizacyjny (wierny czasowi akcji), wspaniale dysponowana odtwórczyni głównej roli i siódemka fantastycznych dzieciaków (w tym sześciolatka!), grających tak naturalnie i z taką dyscypliną, że tylko chylić czoła przed osobami, które cały ten zastęp do udziału w spektaklu przygotowywały.

Praca z młodymi wykonawcami nie była jedynym wyzwaniem, jakie stanęło przed realizatorami. Drugim było tło akcji - narastający, gdzieś poza szczęśliwym domem bohaterów, faszyzm. Niewidoczny, a przecież ważący na ich losie, choć wkraczający na scenę dopiero w finale, gdy dokona się anschluss Austrii.

Temat nazizmu w musicalu to dla realizatorów zawsze kłopot, bo muszą pogodzić umowne reguły gatunku z ewidentnym dramatyzmem akcji. O ile jednak treść i charakter muzyki np. w "Cabarecie" niejako same narzucają (ułatwiają) charakter inscenizacji, o tyle w "Dźwiękach muzyki" trudność jest większa. Autorzy libretta, Howard Lindsay i Russel Crouse nie zachowują równowagi wątków. Przez długi czas skupiają uwagę widza tylko na sielankowej historii guwernantki, która za jednym zamachem zdobywa miłość niesfornych pociech austriackiego arystokraty i jego samego.

Maria Sartova z tej "alpejskiej" ckliwości, jakby żywcem wyjętej ze stylowych oleodruków, nie tylko nie rezygnuje, ale wręcz oprawia ją (np. w scenie ślubu) w złote ramki. I wie co robi! Kontrast "ślicznych obrazków" i pogodnych melodii z nagłym wtargnięciem Brunatnego Zła, zagranego odmiennie, w naturalistycznej konwencji, zdecydowanie wyostrza grozę sceny końcowej. Rodzina Trappów, nie godząc się na deklarację lojalności wobec Niemców, opuszcza Austrię w półmroku. Wie, że już nic nie będzie takie, jak kiedyś.

Pacyfistyczna wymowa "Dźwięków muzyki" nabrała zresztą w Gliwicach nieoczekiwanej aktualności. Nie było chyba widza, który pod koniec spektaklu nie pomyślałby o współczesnym Krymie. Pytałam, czy dopisano do oryginału jakąś kwestię. Nie dopisano ani słowa czy aluzji! Dla jasności: premiera "Dźwięków muzyki" odbyła się w 1959 roku...

Pomysł z zachowaniem sielankowego klimatu wątku Maria-dzieci, może nie do końca by się sprawdził, gdyby nie Ewa Łobaczewska w roli guwernantki i siedmioro małych wykonawców, w rolach jej podopiecznych.

Artystka, obdarzona pięknym, "jasnym" głosem, maluje bohaterkę pastelowo, przekonująco i z wdziękiem, maskując uproszczenia libretta. Nie razi naiwność młodziutkiej wychowanki klasztoru, a jej dobry kontakt z dziećmi wydaje się oczywistą konsekwencją niewielkiej różnicy wieku. W dodatku: świetna dykcja i naturalność w partiach mówionych. Dzieciaki zaś, o czym już pisałam, to prawdziwe odkrycie GTM. Co do jednego.

Mniej naturalnie, zwłaszcza w scenie pierwszej wizyty w majątku, wypadają natomiast von Trapp - w tej roli Artur Święs - oraz jego niedoszła żona Elsa, grana przez Katarzynę Hołub. I nie chodzi o to, że ta para nie za bardzo się kocha, i coś przed sobą odgrywa, lecz o to, że aktorzy wpadają w pretensjonalny ton, nieprzystający do całości spektaklu. Ich sztuczność jest zbyt wyspekulowana, więc widz traci kontakt z postaciami. Ale to się pewnie da wyprostować!

Kierownictwo muzyczne spektaklu (jak zwykle bez zarzutu) - Wojciech Rodek, scenografia - Yves Collet.



Henryka Wach-Malicka
Polska Dziennik Zachodni
1 kwietnia 2014
Spektakle
Dźwięki muzyki