Męska solidarność w (miłosnym) kryzysie

Wzajemna fascynacja, jak i liczne nieporozumienia czy pretensje w relacjach damsko-męskich towarzyszą nam pewnie od epoki kamienia łupanego. Najnowsza produkcja Teatru Muzycznego - "Klub kawalerów" - jest stateczną komedią omyłek, która nie grzeszy oryginalnością, ale pozwala aktorom na wokalne popisy.

Do autora "Klubu kawalerów" Michała Bałuckiego przylgnęła łatka dramatopisarza mieszczańskich komedii z pogranicza farsy. I dokładnie taki jest też najnowszy spektakl Muzycznego, prezentowany na Nowej Scenie. To niepozbawiona uroku komedia, z przewidywalnym finałem, który właściwie wydaje się oczywisty praktycznie od pierwszej sceny. Dotąd podobnej klasy komedie, z tematem miłości na pierwszym planie, ściągały głównie z Warszawy (m.in. do Muzycznego) różne agencje artystyczne.

Władysław Topolnicki właśnie zgłasza się do Klubu kawalerów, bo dostał kosza od panny, którą kocha. W Klubie spotykają się panowie chorobliwie wstydliwi lub "po przejściach", którzy cenią wolność, grę w karty, swobodny dostęp do alkoholu i miłość, ale niezobowiązującą. Instytucja małżeństwa to symbol zniewolenia i ograniczenia, na które ich męski honor pozwolić nie może. Panowie utwierdzają się wzajemnie w przekonaniu, że stan kawalerski jest lepszy i nie warto go porzucać. W ich gronie jest nawet nawrócony "kawaler z odzysku", Pan Piorunowicz, który porzucił swoją żonę po kolejnej kłótni o mało istotne drobiazgi.

Wystarczy, że do klubu dotrze ponętna Jadwiga Ochotnicka, która chce odzyskać męża (dając mu przy tym nauczkę za pochopne odrzucenie), by uporządkowany, składający się z męskiej solidarności świat, zatrząsł się w posadach. Jadwiga prowadzi skomplikowaną intrygę, by zmiękczyć zatwardziałych kawalerów. Podobnego zadania podejmuje się też wielka orędowniczka małżeństw - rezolutna Dziudziulińska. Perypetie bohaterów, choć zbudowane z klisz i stereotypów, bawią, bo aktorzy Muzycznego obdarzają swoich bohaterów wdziękiem i przede wszystkim bardzo dobrymi wokalami.

Justyna Celeda, reżyserka gdyńskiego spektaklu, w centrum uwagi umieszcza panie - z rozerotyzowaną kokietką Ochotnicką na czele (Aleksandra Meller pewnie się czuje w roli gwiazdy). Jednak już nie dzięki scenariuszowi, a osobowości scenicznej najbardziej widoczna jest Marta Smuk, która swatkę Dziudziulińską obdarza poczuciem humoru, autoironią, seksapilem i zdecydowanie najlepszym wokalem spektaklu. Mniejsze pole do popisu mają pozostałe panie - panie Mirskie: matka (Anna Andrzejewska) i córka Marynia (adeptka III roku Studium Wokalno-Aktorskiego im. Baduszkowej w Gdyni Sylwia Wąsik) oraz seksowna służąca Kasia (Magdalena Smuk).

Niestety, reżyserka nie potrafiła wydobyć potencjału z męskiej części zespołu. Energiczny, przerysowany Wygodnicki Tomasza Więcka wygląda na krzyżówkę jego subiekta Mraczewskiego ("Lalka") i Osła ("Shrek"). Kompletnie niewykorzystane pozostają możliwości charakterystycznych aktorów Muzycznego - Mateusza Deskiewicza (Topolnicki, niemal niewidoczny w pierwszej części spektaklu) i Saszy Reznikowa (zupełnie nijaki jako Motyliński). Przeciętnie prezentuje się także Rafał Ostrowski w roli Piorunowicza. W tej sytuacji najciekawszą męską rolę buduje Marek Sadowski (również adept SWA), czyli ciapowaty, pocieszny Nieśmiałowski. Jedynie najsłabszy aktorsko Bernard Szyc jest usprawiedliwiony, bo niemal w ostatniej chwili zastąpił chorego Andrzeja Śledzia w roli prezesa klubu Sobieniewskiego. Za to świetnym, ironicznym dodatkiem do spektaklu jest "wczorajszy" kelner Igancy/Antoś w wykonaniu Tomasza Gregora.

Brak pomysłu na większość ról męskich i statyczne, momentami zbyt wolne tempo spektaklu rozgrywanego na specjalnie przygotowanej obrotowej scenie (scenografia Grzegorza Małeckiego) nie przeszkadzają aktorom bardzo dobrze wykonywać piosenek napisanych przez Krystynę Wodnicką do muzyki Adama Markiewicza. Duet Dziudziulińskiej i Wygodnickiego (Smuk - Więcek) należy do ozdób całego spektaklu (podobnie jak każdy wokalny moment Marty Smuk). Bardzo dobrze brzmi też duet Topolnickiego i Maryni (Deskiewicz - Wąsik). Wiele humoru widać w utworze wykonywanym przez Szyca i Andrzejewską podczas "zaręczyn".

"Klub kawalerów" Teatru Muzycznego dzięki piosenkom ogląda się dobrze (choć spektakl, szczególnie w pierwszym akcie, jest zbyt długi, a poważnym minusem jest choreografia przygotowana przez Zbigniewa Szymczyka). To pogodna, zabawna i uniwersalna opowieść o tym, że wobec miłości każdy jest równy i może stracić głowę dla ukochanej osoby, niezależnie od przekonań i postanowień. Nieco "papierowy" scenariusz spektaklu i niewykorzystany do końca potencjał aktorski nie przeszkadzają widzom dobrze się bawić.



Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
17 grudnia 2013
Spektakle
Klub kawalerów