Między sztuką a nieprzyzwoitością

Zamiast wznosić okrzyk "Niech żyje wojna!" Monika Strzępka oraz Paweł Demirski powinni zawołać, ile sił w płucach: "Niech żyje pluralizm i wolność słowa!" - bo tylko dzięki tym respektowaniu tych wartości w Polsce mogli stworzyć to, co stworzyli. Pierwszy raz w życiu zwątpiłam w konstytucję i demokrację. Na szczęście, tylko na 110 minut

Lękam się użyć takich słów jak „teatr” oraz „spektakl” w odniesieniu do ostatniego przedstawienia pokazanego w Teatrze Rozrywki, ponieważ niechcący mogłabym obrazić naprawdę zasłużonych twórców. Nie mam pojęcia, w jakim celu ta sztuka powstała: Demirski ma jakąś traumę na tle „Czterech pancernych i psa”?, chciał dokonać ostatecznego unicestwienia wartości ważnych i świętych dla Polaków?, a może po prostu wywołać kolejny skandal, by krytycy nie zapomnieli o istnieniu teatru w Wałbrzychu? Cokolwiek powodowało autorem, faktem jest, że przekroczył cienką granicę między sztuką a nieprzyzwoitością i tandetą.

To mocne oskarżenie, ale w stosunku do „Niech żyje wojna!” ostry ton jest jak najbardziej na miejscu. I nie chodzi tylko o obrażanie mojego poczucia estetyki – współcześni twórcy, poczynając od Picassa i Duchampa, a na Sarze Kane kończąc, skutecznie przekonali publiczność, że nie istnieje coś takiego jak sztywne poetyki normatywne. Nawet prowokacyjne, wyzywające dzieła, które bez pardonu burzą nasze estetyczne wzorce, mogą zawierać w sobie szalenie istotną treść. Dlatego byłabym w stanie, z trudem, bo z trudem, ale jednak, zaakceptować wałbrzyską szkołę artystyczną, gdybyśmy pozostali na bezpiecznym gruncie sporów o kształt formalny.

Jednakże Strzępka i Demirski robią coś znacznie gorszego – naruszają w sposób skandaliczny normy etyczne. Zwyczajnie zapędzili się za daleko w swoim bezkompromisowym krytykanctwie, szumnie określanym mianem demaskacji mitów naszego społeczeństwa. Nie jestem osobą konserwatywną, zamkniętą w okopach wpojonego przez otoczenie światopoglądu. Ale mimo wszystko uważam, że są pewne tematy, pewne problemy, których nie można ot, tak sobie potraktować „z buta”, jakby chodziło o jakieś anegdotyczne zdarzenie.

Do takich świętości, w moim ściśle subiektywnym mniemaniu, należy druga wojna światowa. Dlatego kiedy widzę na scenie premiera rządu na uchodźstwie, Stanisława Mikołajczyka, gołego jak Adam pierwszego dnia po stworzeniu, który między żądaniam, by Stalin udzielił walczącym w Warszawie powstańcom pomocy oraz wyjaśnił okoliczności zbrodni w Katyniu, wtrąca dygresje na temat swojego nędznego przyrodzenia – robi mi się ciemno przed oczami. Podobnie gdy w przerwie między pluciem kefirem oraz krwią, kopulowaniem, onanizowaniem się, chlaniem, szarpaniem się, wśród dziesiątków podobnych atrakcji – znienacka opowiada się historie dzieci gwałconych przez czerwonoarmistów w ciemnych bramach. Albo tworzy się rzewną narrację o kobiecie, która od dwudziestu lat czeka na powrót syna z wojny.

Strzępka i Demirski, zdaje się, nie mają pojęcia, o czym tak naprawdę mówią. Cynicznie i z wyrachowaniem wykorzystują największą tragedię w dziejach ludzkości, aby zabawić publiczność, która trzęsie się ze śmiechu na widok żałosnych wojaków, pijanej w sztok i obryzganej wiadrami spermy Marusi, Szarika grożącego bronią (w roli towarzysza załogi – gruby, podstarzały żołnierz) albo Gustlika (Murzyn płci żeńskiej, ubrany na modłę amerykańskich marines), co nie potrafi posługiwać się nożem i widelcem. Pewnie, śmiejmy się. Ludzie, którzy zginęli w tej niewyobrażalnej hekatombie, nie zasługują na szacunek i pamięć. Przecież musi być show!

Podobno spektakl „Niech żyje wojna!” miał być polemiką z wyidealizowanym obrazem konfliktu wykreowanym w „Czterej pancernych i psie”. Podobno miał pokazać, jak naprawdę wojna wygląda, jaka wojna jest odrażająca, wulgarna i brzydka. Pytanie, skąd Demirski oraz Strzępka mogą to wiedzieć – walczyli w powstaniu?, uciekali przed hitlerowcami?, bali się o los własny i rodziny przez pięć niewyobrażalnie długich lat? Może chociaż odwiedzili Irak i Afganistan. Nie wiem, musiałabym prześwietlić ich biografie pod tym kątem. Gdyby wiedzieli naprawdę, czym wojna jest, to przedstawienie nigdy by nie powstało.

Odnoszę wrażenie, że tutaj nawet nie chodzi o kultowy serial z lat sześćdziesiątych. Wywrotowcy z Wałbrzycha szukali takiego zjawiska kulturowego, łatwego do zaatakowania, a jednocześnie takiego, by cios zabolał jak najmocniej. Znaleźli „Czterech pancernych i psa”, ikonę PRL-u – na tym serialu wychowywały się kolejne pokolenia Polaków (zaś o jego niesłabnącej popularności świadczy fakt, że w wakacje emitują go dwie stacje telewizyjne; po raz enty zresztą). Cel doskonały, jeśli idzie o dolegliwość wstrząsu dla przeciętnego człowieka. Do tego wystarczy dorobić taniutką ideologię pod hasłem „Ujawniamy przekłamania” – i mamy receptę na sukces.

Pytanie, czy w przypadku akurat tego serialu rzeczywiście mamy do czynienia z czystym oszustwem i robieniem Polakom wody z mózgu, co próbują wmówić nam Strzępka oraz Demirski. Nie wiem, skąd zaczerpnęli to przekonanie, ale faktycznie zignorowali dwie nader istotne okoliczności.

Po pierwsze, twórcy „Czterech pancernych” nie żyli w kraju, gdzie wolność jest ważniejsza niż prawo, czego doświadczamy dzisiaj na własnej skórze. Żyli w kraju demokracji ludowej, gdzie należało tworzyć pod dyktando władzy – a kto nie chciał się ugiąć, schodził do podziemia, do drugiego i trzeciego obiegu. Cenzura nie była żadną fikcją, wymysłem urojonego umysłu. Istniała jedyna słuszna linia i należało się jej trzymać. Dziesięcioletnie dziecko wie, że w Polsce lat 60. zwyczajnie nie dało się pokazać prawdziwego oblicza drugiej wojny światowej – wyobrażam sobie ten entuzjazm wśród członków aparatu partyjnego, którzy widzą na ekranie, jak Armia Czerwona pali, niszczy, gwałci, rabuje. Czuję się nieswojo, pisząc takie truizmy o rzeczywistości politycznej zeszłej epoki, ale jak widać, nie dla wszystkich elementarna wiedza historyczna jest jednakowo elementarna.

Po drugie, duet z Wałbrzycha nie wykazuje większego zrozumienia dla kontekstu społeczno-kulturowego sprzed kilkudziesięciu lat. Publicznie zarzucają, że obraz wojny został zafałszowany i spaczony, co sprzeciwia się klasycznemu pojęciu prawdy dziejowej. Postulują odbrązawianie, ale nie przyszła im do głowy najprostsza myśl, że ludzie po prostu chcieli oglądać alternatywny teatr wojny, który nie stroni od wyidealizowanych, czasem wręcz mitycznych obrazów, aby jakoś zracjonalizować straszliwe doświadczenie pokoleniowe. Nawet dzisiaj, w 2010 roku, najtęższe umysły humanistyki nie potrafią oswoić intelektualnie tego bezmiaru nieszczęścia – a co dopiero bezimienni zjadacze chleba, którzy przeżyli wojnę osobiście. „Czterej pancerni” pokazali jej ludzką twarz; walczono w słusznej sprawie, żołnierze byli dobrzy i szlachetni, kochali się i nienawidzili tak samo, jak w czasie pokoju – istniały wartości trwałe, niezmienne mimo potwornych okoliczności. Istniał sens.

I naprawdę wątpię, czy widzowie (tudzież czytelnicy) powieści poczuli się oszukani i wściekli, że są ordynarnie mamieni podkolorowanymi obrazami, które z rzeczywistością mają niewiele wspólnego. Śmiem wątpić. Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, społeczeństwo swój rozum ma.

Wykroczenia etyczne oraz chwiejne podstawy spektaklu przyćmiewają kompletnie artystyczną stronę „Niech żyje wojna!”. Chyba nawet nie warto pisać, że przedstawienie wydawało się niedopracowane, zbyt chaotyczne, zaś nadmiar scen z użyciem sztucznej krwi sugerował chorobliwą fascynację filmami sensacyjnymi klasy C. Całość wzbudziła mój gorący sprzeciw, kojony tylko błogą świadomością, że to już ostatni spektakl w Teatrze Rozrywki.



Monika Wycykał
Dziennik Teatralny
4 sierpnia 2010