Mieliśmy spektakl, który nie istniał

Teatr Bakałarz trwale zapisał się w historii gdańskiego Festiwalu Szekspirowskiego. W tegorocznej edycji zdobył dwie nagrody – nagrodę publiczności oraz został laureatem konkursu SzekspirOFF.

Z reżyserem Pawłem Budzińskim, aktorami Mieszkiem Sycem i Bartłomiejem Wiktorem rozmawiam po ich krakowskiej premierze nagrodzonego spektaklu „Nienawiść", zrealizowanego na motywach „Kupca weneckiego" Szekspira.

Dziennik Teatralny: To, co widziałam przed chwilą, wzbudziło we mnie więcej emocji i zrobiło większe wrażenie, niż kilka ostatnich spektakli, które widziałam na scenach repertuarowych w Krakowie. Mówię to zupełnie szczerze. Oczywiście – może po prostu ostatnio źle trafiłam, ale wasz spektakl „Nienawiść" zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Mniej więcej już różnych przekazów wiem, że kiedyś chciałeś zrobić ten tekst, a skąd w ogóle Szekspir wziął się u ciebie?

Paweł Budziński: To znaczy tę konkretną scenę chciałem zrobić już dawno. Od dawna wiedziałem, że kiedyś ją zrobię – w ten sposób. Natomiast nie było jako takiego terminu. To nie były plany poprzedniego sezonu. Ani na poprzedni, ani na ten nie widniało w planach. Natomiast zrodziło się to dlatego, że okazało się, że na Festiwal Szekspirowski, do konkursu SzekspirOFF jeszcze jest czas przyjmowania zgłoszeń. Miałem w planach zrobić premierę tego spektaklu na festiwalu, a nie u nas, bo u nas jest dopiero teraz, na festiwalu było już w sierpniu. Myślałem „może za rok, może za półtora, na razie inne plany". Patrzę, przeglądam program festiwalu – nabór na SzekspirOFF jeszcze trwa. Po prostu przeszły przeze mnie wszystkie możliwe doznania i emocje w jednym momencie. Usiadłem, napisałem. Oszukałem trochę, bo trzeba było wysłać nagranie spektaklu. My mieliśmy spektakl, który nie istniał.

Mieszko Syc: Nie potwierdzamy tego. (śmiech)

Paweł Budziński: Dyrektor już nawet wie, bo mu mówiliśmy na bankiecie, po festiwalu. Przyjmowali również performensy/happeningi, więc ja to zgłosiłem jako performens/happening i wtedy wymagali opisu, a nie nagrania, więc zgłosiłem spektakl jako happening. Przyjęli, pojechaliśmy i udało się być wśród laureatów festiwalu, łącznie z nagrodą publiczności, co cieszy w sumie najbardziej. Sama widziałaś, że tutaj od publiczności pewnych rzeczy się wymaga, podjęcia pewnej decyzji i jeżeli ktoś później wybiera coś tak nieprzyjemnego, bo na pewno czuli się nieprzyjemnie. Wybierając to, co było – użyjmy tego słowa – najlepsze, w tak licznej przewadze, bo to było 212 na 240 głosów, to naprawdę cieszy, że jest w ludziach empatia, bo to tego dowodzi.

Dziennik Teatralny: No właśnie – ja bym do tych werdyktów, które czytałam, dodała, że to jest taka „sztuka nieobojętna". To też pokazuje, że ci ludzie, którzy was oglądali, również te emocje odczuwają. To jest spektakl bardzo aktualny. Te wszystkie nienawiście, te wszystkie rasowe niesnaski, które się przewijają nie tylko przecież przez nasz kraj, to jest wszystko bardzo aktualne.

Paweł Budziński: Stąd też taki tytuł, bo zmieniliśmy – to nie jest „Kupiec wenecki", tylko to jest „Nienawiść".

Dziennik Teatralny: To jest wasza taka swoista – ja sobie tak pomyślałam – dekonstrukcja Szekspira. Wybieracie taki motyw, który jest najważniejszy, którym właśnie można coś powiedzieć o współczesnym świecie. Teraz może pytanie do aktorów: jak się robi spektakl w dwa tygodnie?

Bartłomiej Wiktor: Aktywnie, przede wszystkim bardzo aktywnie. (śmiech)

Mieszko Syc: Wydaje mi się, że to było bardzo przyjemne doświadczenie dla nas, żeby się po prostu zamknąć na dwa tygodnie w teatrze.

Bartłomiej Wiktor: Dodajmy, że nie pierwsze.

Mieszko Syc: Tak, kiedyś już tak było. Zwłaszcza, że mieliśmy nowego członka zespołu – Alana – którego musieliśmy szybko wdrożyć w nasze kręgi.

Bartłomiej Wiktor: Podstawy aktorstwa – takie rzeczy. (śmiech) Oczywiście – żart. [Alan Al.-Murtatha jest studentem trzeciego roku krakowskiej AST – przyp. red.]

Mieszko Syc: Natomiast musieliśmy się z nim po prostu poznać, żeby mu ufać na scenie, żeby on nam ufał, żebyśmy mieli między sobą takie relacje zdrowe dla sceny. Udało nam się to zrobić chyba właśnie dzięki temu, że spędzaliśmy po prostu dzień w dzień, cały dzień wspólnie grzebiąc sobie w psychice, męcząc się bardzo. Potem wspólnie odpoczywając, gdzie właściwie po prostu „padaliśmy" – czy na papierosie, czy po prostu tutaj, na krzesłach, i przez kilka minut milczeliśmy wspólnie, bo nie byliśmy w stanie wydusić z siebie niczego.
Na pewno te dwa tygodnie sprawiły, że bardzo weszliśmy w ten spektakl, bo my też tutaj mamy takie, a nie inne warunki: to jest bardzo mroczna sala. Spędzanie tu całych dni i wychodzenie praktycznie pod wieczór, gdzie już na zewnątrz też jest ciemno, wprowadziło nas w taki naprawdę ciężki klimat... Zaczęliśmy żyć tym spektaklem. To, co robiliśmy na kolejnych, takich metodycznych próbach, gdzie pracowaliśmy na swoich emocjach, zaczynało automatycznie wchodzić w spektakl. Paweł jakimiś takimi ostatecznymi szlifami mógł nas naprowadzić, no i dzięki temu chyba, że było to takie na świeżo i takie żywe, to pojechaliśmy tam i to w miarę tak naturalnie z nas wyszło.

Bartłomiej Wiktor: Ale też ważne jest też to, że Paweł od samego początku wiedział, czego chce. Wiedział, jak nas pokierować w tej pracy. Wiedział, jakich emocji chciał w nas poszukać. Oczywiście tutaj pracujemy na takiej zasadzie, że oprócz wizji reżysera każdy z nas daje też coś od siebie i w tym później się dodatkowo rzeźbi. Paweł też wiedział, jakich aktorów ma, czego może od nas oczekiwać. Dzięki temu też to poszło szybciej i sprawniej. My też znamy się na scenie, jak mówimy, oprócz Alana, który był nowy, ale poza tym...

Paweł Budziński: Błyskawicznie wszedł i w temat i po prostu z nimi się dogadał bardzo szybko.

Bartłomiej Wiktor: Ale to po prostu poważna praca. Czterech poważnych facetów się wzięło do roboty i reżyser piąty. (śmiech)

Dziennik Teatralny: To jest bardzo ważne, bo to też właśnie widać potem na scenie – takie porozumienie i energię, która jest kumulowana. Nie jest tak, że jeden mówi do drugiego, stoicie, i właściwie nic się nie dzieje, tylko jest współpraca – widać to. Wcześniej robiliście różne rzeczy, mniej lub bardziej śmieszne. Powiedzcie, czy czujecie, że ten spektakl wymagał od was więcej niż to, co robiliście do tej pory?

Bartłomiej Wiktor: Nie wiem, czy można powiedzieć, że więcej. Na pewno z kompletnie innej strony trzeba było się do tego zabrać, inaczej całkowicie. Poszukać w sobie, nawet bym powiedział, jakie ja miałem odczucia po próbach, takich na intencjach – poszukać w sobie taką ciemniejszą stronę siebie. Poszukać emocji, których nieraz się ludzie boją i próbują je po prostu ukrywać. Z tymi emocjami się jakby oswoić i wprowadzić je na scenie, więc to jest całkowicie inna sprawa. Rozśmieszać też nie jest prosto. To tez jest praca, która dużo kosztuje.

Mieszko Syc: Wydaje mi się, że o tyle ten spektakl był nieco inny, że Paweł zdecydował się nie do końca brać nas po warunkach. Chciał przeprowadzić w nas proces dochodzenia do takiego, a nie innego podejścia do życia. Ja zawsze grałem takie role raczej zakrzyczane, dominujące. Teraz nagle muszę zrobić to inaczej. Może nie będę za dużo mówił, ale mam bardzo pasywną rolę. Rolę, która polega na tym, że ja czerpię z innych. Sam raczej jestem odbiorcą niż dawcą. Oddaję się temu wszystkiemu. Bartek też raczej nie miał roli, gdzie gra tego najbardziej agresywnego. Tego najbardziej „do przodu". Tego, którego trzeba trzymać, bo będzie bił. Tutaj wydaje mi się, że musieliśmy po prostu znaleźć nowy obszar, dzięki czemu on był bardzo świeży – taki niezanieczyszczony żadnymi naleciałościami. Przez to wydaje mi się też, że ten spektakl jest nieco świeższy, niż inne rzeczy. Po prostu każdy z nas znalazł w sobie coś nowego, co może zaprezentować na scenie dopiero w tym spektaklu, a nie jest to coś, co już wcześniej prezentował.

Dziennik Teatralny: Każdy musiał poszukać jakąś taką nową emocję. Tak sobie pomyślałam po obejrzeniu tego spektaklu: że to zupełnie inna strona właściwie każdego z was. Wracając do festiwalu - co czuliście po werdykcie?

Paweł Budziński: (śmiech) Bardzo dziwna sprawa. Jest film, można obejrzeć.

Dziennik Teatralny: Tak, właśnie widziałam, że to był wybuch radości.

Mieszko Syc: Myśmy byli absolutnie przekonani, że dla nas dużym sukcesem jest to, że się tam dostaliśmy i byliśmy bardzo szczęśliwi, że udało nam dostać się na ten festiwal. Bardzo cieszyliśmy się, że zobaczymy inne spektakle. Bardzo cieszyliśmy się po prostu... wyjazdem, byciem tam.

Paweł Budziński: Raz, że pół dnia w teatrze, potem na plaży, więc jak na wakacje, powiedzmy – kapitalnie. Bez względu na wszystko, to był cudowny czas.

Mieszko Syc: Przyjechaliśmy, zrobiliśmy swoją robotę, po czym po prostu korzystaliśmy, jeżdżąc na spektakle, spędzając czas na plaży, to był absolutnie niezwykły czas. Po czym poszliśmy sobie...

Paweł Budziński: ...obejrzeć tę galę końcową.

Mieszko Syc: Tak po prostu zobaczyć.

Bartłomiej Wiktor: „Budzik" elegancko poszedł ubrany. (śmiech)

Paweł Budziński: Tak, w sandałach... (śmiech)

Mieszko Syc: Mówiłem mu, że w razie czego, to... będzie na scenie.

Paweł Budziński: Nie będę na scenie, nie będę, w klapkach pójdę.

Bartłomiej Wiktor: I dwa musiał iść.

Paweł Budziński: Tak, bo raz nagroda publiczności, później nagroda jury. To był absolutny szok. Jest film na naszym fejsbuku, to nie jest ukrywane. Jak już zaczęła się argumentacja ze strony Wojtka, który wręczał tę nagrodę, który reprezentował głosy publiczności, to coś mi już w głowie zaświtało. Spektakl mówiący o murach rosnących w ludziach, ja tak sobie myślę „Ok, ok, ale nie widziałeś, Budziński, wszystkiego, może były inne spektakle na ten temat". I naprawdę dopiero, kiedy było to „Teatr Bakałarz", to przefiltrowałem i pomyślałem: „Hm... Na pewno my!". (śmiech) Byłem bardzo mile zaskoczony. Mieszko w tym czasie siedział na telefonie, na naszej grupowej konwersacji, bo nie wszyscy mogli z nami być w dniu odbioru nagrody.

Mieszko Syc: Zrelacjonowałem wszystko, a tam... słowa wielkiej radości padały. (śmiech)

Bartłomiej Wiktor: Chciałem powiedzieć, jaką ja miałem wtedy emocję. Byłem wściekły, bo tego samego dnia pojechałem do Wrocławia i po prostu krew mnie zalewała, że mnie tam nie ma. Stoję sobie, pełno ludzi na dworcu we Wrocławiu, pełno ludzi, a ja się cieszę do telefonu, przez łzy.

Paweł Budziński: Nagroda druga – to widać też na filmiku, że my zanim weszliśmy po odbiór, to się przytuliliśmy chyba przez dobre pół minuty, bo to był szok. Rzeczywiście nie było drugiej grupy w trakcie festiwalu, która otrzymałaby dwie nagrody. Nie było drugiej grupy, na którą byłaby taka liczba głosów oddanych. Złotego Yoricka też nie przyznano, więc konkurs główny nie został rozstrzygnięty.

Bartłomiej Wiktor: My trochę zawyżyliśmy poziom. (śmiech)

Paweł Budziński: To była naprawdę nieskrywana radość. Ja osobiście mam troje ulubionych reżyserów teatralnych na równi. Jest to Małgorzata Bogajewska, Agata Duda-Gracz (która była w jury) i jest to Marcin Wierzchowski. Jeżeli moja ulubiona reżyserka jest w jury, ogląda mój spektakl i jest wśród tych głosów, które mówią, że „tak", to w ogóle robi już taką mieszankę w głowie, że... ja ją wyściskałem. To było niekontrolowane. Tutaj ktoś wręcza kwiaty, ktoś rękę podaje, ktoś dyplom... no, było pięknie.

Mieszko Syc: Byliśmy pijani szczęściem. Naprawdę niesamowite doświadczenie dla nas.

Paweł Budziński: Super było też to, że nie było na nasz spektakl miejsc dostępnych. Nie było oczywiście tak, że graliśmy w dużej sali Teatru Szekspirowskiego, ale nie było miejsc już dwa tygodnie przed festiwalem na „Nienawiść". Cała też więc otoczka tego, że publiczność, która kupowała normalnie bilety na inne spektakle, też kupiła tutaj i tych miejsc nie było fizycznie. To też podbudowuje.

Mieszko Syc: Tak, gdzieś tam zaczynaliśmy łapać jakiś minimalny optymizm, bo spotykaliśmy ludzi, którzy po prostu mówili nam „kawał dobrej roboty". Nawet, jak nie widzieli, to mówili, że słyszeli o nas.

Paweł Budziński: Po festiwalu kontaktowałem się z jednym z jurorów. Z Piotrem Kruszczyńskim, dyrektorem Teatru Nowego w Poznaniu. On też powiedział coś takiego odnośnie aktorstwa – i to też było takie duże wyróżnienie – „pan nie ma ani jednego słabego aktora i proszę to trzymać". To są ważne słowa. Po prostu to jest duży krok w taką stronę, że uważam, że ten dyplom reżyserski, który udało mi się obronić miesiąc wcześniej, połączony z wygraniem takiego festiwalu międzynarodowego sprawia, że możemy śmiało mówić tutaj o profesjonalnym teatrze. W tym momencie brakuje nam chyba tylko własnej siedziby. Ale to nie jest już tak, że działamy półprofesjonalnie, amatorsko – nie, ja myślę, że po takich słowach, po takiej nagrodzie, po tym, że jest to potwierdzone dyplomem, możemy mówić, że jest to profesjonalny zespół, który gra repertuarowo, bo gramy przecież co miesiąc co najmniej 3-4 spektakle.

Dziennik Teatralny: Tak, mi się też wydaje, że ta nagroda dała wam taką pewność, że jeżeli chodzi o waszą pracę – to jest dobre, doceniane. Nie tylko jury, ale też ludzie, których spotykacie to doceniają. Ta nagroda też jakby ugruntowała w pewien sposób to, co robiliście do tej pory. Tą całą sześcioletnią podróż teatralną.

Paweł Budziński: Tak, siódmy sezon mamy teraz.

Dziennik Teatralny: Tę sześcioletnią pracę podsumowała więc też w pewien sposób, prawda?

Mieszko Syc: Tak. Dała nam nadzieję, że jest gdzieś tam zapotrzebowanie na taki teatr, na taką scenę, jaką staramy się organizować w Krakowie. Dała nam też taką siłę i nadzieję na to, że uda nam się zrobić teatr taki, jak byśmy chcieli. Teatr, który podąża własną ścieżką. Nie staramy się czerpać z innych, tylko mamy swoje przemyślenia, Paweł ma swoją wizję. On wie, jak z nami współpracować i razem tworzymy coś fajnego, coś nowego, coś świeżego. Coś, na co jest zapotrzebowanie. To jest ładunek takiej energii dla nas, żebyśmy jeszcze ciężej zaczęli pracować, jeszcze więcej z siebie dali i może kiedyś, tak jak STU było najpierw studenckim teatrem, tak Bakałarz będzie kiedyś po prostu zwykłym teatrem.

Bartłomiej Wiktor: To jest nasze marzenie od lat.

Dziennik Teatralny: Myślę, że to zapotrzebowanie jest zauważalne, bo jeżeli już gracie, wstawiacie repertuar, to potem nie ma miejsc na wasz spektakl. I to nie ma w bardzo krótkim czasie, co jest też swego rodzaju fenomenem. Mały teatr, gdzieś tam gra, nikt o nim nie wie, formuła „pay what you want" – a tutaj nie ma miejsc. Ludzie pytają mnie, czy mogą przyjść na wasz spektakl, czy są miejsca, a w tym czasie wy wstawiacie grafikę „sold out".

Paweł Budziński: To jest niesamowite, bo na ten moment już nie mamy miejsc na 10 listopada, na „Nienawiść". To jest rzeczywiście coś fantastycznego.

Dziennik Teatralny: Ludzie chcą was oglądać, ale też chyba chcą z wami współpracować, bo też pisaliście na fanpejdżu, że na casting przyszło ok. 50 osób – to też jest dużo.

Bartłomiej Wiktor: Regularnie przychodzi tyle.

Paweł Budziński: Tak, to prawda. Dużo ludzi naprawdę przyszło. Do późnej nocy siedzieliśmy.

Mieszko Syc: Wczoraj dostaliśmy taką cudowną wiadomość: „Czy można się do was zapisać?" (śmiech)

Dziennik Teatralny: To też świadczy o tym, że ludzie po prostu chcą mieć z wami coś wspólnego. Ja też mam takie osoby, którym was pokazałam i ci, którzy byli na waszym spektaklu chociaż raz są zachwyceni i pokazują Bakałarza innym. Przyprowadzają znajomych, przyjaciół.

Mieszko Syc: To jest nasze główne koło zamachowe.

Paweł Budziński: Nigdy nie było ani pół plakatu na mieście, nie zapłaciliśmy za reklamę nigdy.

Bartłomiej Wiktor: Odnośnie castingów i tego, jakie osoby przyjmujemy, to najciekawsze jest to, że większość aktorów, którzy do nas dołączają, to są osoby, które nie widziały żadnego spektaklu. To jest fenomen na przykład. (śmiech)

Mieszko Syc: Tak, oni przychodzą głównie z polecenia. Jakoś tak się składa, że znamy się z egzaminów, jakichś innych projektów albo po prostu pocztą pantoflową – informacja rozchodzi się tak szybko jak miejsca na spektakle. To przekaz typu: koleżanka mi mówiła, że była kiedyś u was na spektaklu i że jesteście fajni, to przyszłam. I oto mieliśmy szesnastolatkę z Trzebini. Jak? Nie wiem. Ale tak było.
Wydaje mi się, że to jest super, że jest takie miejsce, gdzie ludzie po prostu nie boją się przychodzić. Nie boją się zarówno zobaczyć spektaklu, jak i zostać po spektaklu, a nawet przyjść i spróbować swoich sił na castingu. U nas tak nie było, że przyszli „przebidować" rok ludzie, którzy nie dostali się do szkół – klasyk. U nas byli ludzie przeróżni: były starsze panie, były bardzo młode dziewczyny. Spektrum ludzi, którzy chcieli przyjść i się zaprezentować, bo wiedzieli, że tu jest rodzinnie, otwarcie, że nikt ich nie skrytykuje i nie zrobi żadnego świństwa. Po prostu przyszli się sprawdzić, a my się rozpływaliśmy, że udało nam się stworzyć taką atmosferę, że ludzie się po prostu nie boją do nas przychodzić. Wydaje mi się, że to jest największa bolączka teatrów dzisiaj, że tam jest jakaś taka ściana – że z tymi aktorami się nie widzi, jest pani w kasie, kupuje się bilet, a potem skończyłeś oglądać, to wyjdź. U nas to jest jakoś tak rodzinnie, ludzko, cieplej.

Paweł Budziński: Od wejścia to widać, bo ja się tu krzątam gdzieś. Sprzedaję za barem, czasem podaję jakąś kawę, piwo, a potem jestem proszony jako reżyser na scenę. (śmiech)

Bartłomiej Wiktor: Często też cieszy, że jest ten kontakt z człowiekiem, z widzem. Możemy porozmawiać. Zapytać o to, co się podobało, co nie. Wiadomo, że każdy człowiek ma swoją opinię, ale czasami można od postronnej osoby dowiedzieć się rzeczy, które naprawdę można później wprowadzić, zmienić w swojej postaci. Wiadomo, że uwag jest tysiące. Tylu, ile ludzi, tyle uwag.

Mieszko Syc: Trzeba to filtrować.

Bartłomiej Wiktor: Trzeba filtrować, ale niektóre uwagi osoby, która czuje się laikiem, naprawdę czasami dają dużo do myślenia i często z nich też czerpiemy.

Mieszko Syc: Zawsze jest to jakieś świeże spojrzenie. My tu siedzimy zamknięci przez dwa tygodnie, zacietrzewieni, zamknięci trochę w jakimś punkcie widzenia i przychodzi człowiek, który nie ma nic wspólnego z teatrem. On ma po prostu w sobie tę świeżość. Nie zawsze wyprodukuje z siebie jakąś cudowną, genialną radę, ale raz na jakiś czas trafi się coś prostego, coś tak cudownie bezpośredniego, że przekładamy to na język teatru i wykorzystujemy. Gigantyczną wartość dla nas stanowi to, że mamy ten kontakt z ludźmi, którzy do nas przychodzą.

Bartłomiej Wiktor: Jest kilka takich właśnie zasad, które chcielibyśmy podtrzymywać do samego końca, jak chociażby kontakt z widzem. Nie wyobrażam sobie, że nagle będziemy gdzieś znikać bocznym wyjściem.

Mieszko Syc: Ale są nawet jakieś takie małe zwyczaje, np. że u nas zawsze jak są ukłony, to zawsze się patrzymy na publiczność. Kłaniamy się im, a nie kłaniamy się glebie. W innych teatrach czasami znajdą się aktorzy, którzy tak robią, ale żeby wszyscy – nie ma szans.

Bartłomiej Wiktor: Dlatego ja się zawsze spotykam w innych miejscach z ludźmi, którzy właśnie zawsze głowę spuszczają w dół. Wręcz mi było zarzucane, że w jakiś sposób wymuszam oklaski, patrząc na widzów – miałem dyskusję kiedyś na ten temat. To są dwa punkty widzenia. Wiemy, jaką my mamy intencję, robiąc takie rzeczy.

Paweł Budziński: My też nawet nie wymuszamy tych oklasków na zasadzie, że już jest koniec – to się nie zdarza, bo ja nienawidzę dwóch rzeczy w teatrze...

Bartłomiej Wiktor: Aktorów?

Paweł Budziński: ...mianowicie początku i końca. Aktorów i pieniędzy. (śmiech) Początku i końca, to znaczy zaznaczenia: tak, od teraz chcemy, żebyś był z nami; i końca: dziękujemy, to teraz chcielibyśmy poprosić o oklaski. Nie ma w tym momencie w repertuarze takiego spektaklu, który by się nie zaczynał w momencie wejścia widza na salę. Nawet, w przypadku „Pijaków", już we foyer. Nie ma spektaklu, który kończyłby się: czekamy, aż ktoś zacznie klaskać, ale nie ma obowiązku. „Nienawiść" też kończy się jakimś tam ukłuciem widza.

Dziennik Teatralny: Tak, końcówka jest tutaj bardzo mocna i widz z tym zostaje.

Paweł Budziński: Tak, zostaje. Będzie, oczywiście, ściemnienie, ale nie będzie, oczywiście, czegoś takiego, że schodzimy i to jest koniec. Ja bardzo czegoś takiego nie lubię i staram się tego nie robić.

Dziennik Teatralny: Myślę, że to jest zgodne z waszą filozofią, w sensie takim, że jak się wchodzi, to jest to płynne. Można was zobaczyć, zaczepić. Czasem coś roznosicie, czasem pozdrawiacie czy się właśnie spektakl zaczyna w foyer. Potem wychodzicie, ale nie znikacie, tylko jesteście gotowi do przyjaznej konfrontacji z widzem. Ze swojej strony chcę wam życzyć, żebyście dalej robili to, co robicie, żebyście się rozwijali i żebyście mogli stworzyć ten swój taki własny teatr. Już w takim kształcie, w jakim wy go chcecie widzieć, bo naprawdę uważam, że macie do tego warunki, energię i macie pomysły – to jest bardzo dużo. Dziękuję wam i cieszę się, że mogłam z wami porozmawiać.

Mieszko Syc: Bardzo nam jest miło, również bardzo dziękujemy i będziemy robić wszystko, żeby robić tego jak najwięcej – wycisnąć z siebie jeszcze te ósme i dziewiąte poty.

Dziennik Teatralny: Do zobaczenia na scenie i poza nią.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
25 października 2018