Miranda Priestley carskiej Rosji

Żeleznowa w Teatrze im. Stefana Jaracza to taka „korpo-Wassa". Świetnie przygotowany spektakl poprowadzony według spójnej myśli ogarniającej całość. To mocne role, przemyślane, dopracowane, kreowane w ścisłym kontakcie ze znaczeniami, jakie to przedstawienie ma w sobie zawrzeć. Wszystkie napięcia i działania są skierowane we wspólnym celu. Dlatego w tym spektaklu nie ma scen niezagospodarowanych, które trzeba było wprowadzić jedynie ze względu na wierność wobec autora.

Dlatego w tym spektaklu nie ma scen niezagospodarowanych, które trzeba było wprowadzić jedynie ze względu na wierność wobec autora. Całe przedstawienie idzie w mocnym rytmie, który reżyserka (Lena Frankiewicz) trzyma przez cały czas na krótkiej wodzy. Co jest jednak jednym z najważniejszych elementów to fakt, że gdy aktorom potrzeba przestrzeni... szerokim gestem wypuszcza te wodze z rąk, mając absolutne zaufanie, że żaden z nich nie odbiegnie na własną rękę od założonej wcześniej wizji. Daje to doskonały efekt, gdy aktor czuje, że gdy wymaga tego sytuacja sceniczna, sytuacja postaci i relacji pomiędzy nimi - może się po prostu puścić. Nie zaprzątając sobie głowy konwenansami i rachunkiem za szkody po zgotowanej w domu Wassy Żeleznowej imprezie. Jeżeli sobie pozwalać na więcej, to już bez ograniczeń. Zwłaszcza, że od śmierci starego Sergiusza Piotrowicza Żeleznowa (Andrzej Wichrowski) trzeba hulać za dwóch.

Gabriela Muskała stworzyła mocno zarysowaną postać. Gdy pojawia się na scenie, nawet kwiaty w doniczkach robią rachunek sumienia, czy aby jakimś przewinieniem nie wykroczyły przeciw porządkom tego domu. Nawet jeżeli wszystko dzieje się w uwspółcześnionej scenografii, jeżeli Żeleznowa używa w swojej buchalterii arkusza kalkulacyjnego, pamięć cały czas osadza tekst dramatu w kontekście jego powstania. Jak to możliwe, że w tamtym czasie (ostatnie lata carskiej Rosji), gdy rosyjskie sufrażystki wciąż były traktowane z dobrotliwą pobłażliwością, kobieta była w stanie przejąć kontrolę nad rodzinnym interesem z taką skutecznością? Że miała psychologiczne predyspozycje do podjęcia takiego wysiłku, to jedno. Ale, że taki stan zaakceptowali mężczyźni, z którymi musiała na co dzień pracować, to już zupełnie inna sprawa.

Żeleznowa, kiedyś zmuszana do zlizywania śmietanki z butów męża, w dramacie Maksyma Gorkiego wprawnie żongluje łapówkami, wpływami w sądzie, certyfikatami i dokumentami. Do perfekcji nastroiła maszynę rodzinnego interesu i właśnie rodzina okazuje się trybem, który w tym całym mechanizmie ewidentnie nie współgra z całością. Zacina się, nie pasuje, nie pozwala, by całość zaskoczyła w harmonijnym działaniu. Postać Gabrieli Muskały zaszła już za daleko, nie może sobie pozwolić na niepewność w działaniu. Męża trzeba zutylizować (nikomu nie jest potrzebny pijak i rozpustnik, który uniewinnienie przegrywa w karty), córki wysłać za granicę albo szybko wydać za mąż. Momentami można odnieść wrażenie, że „Wassa Żeleznowa" to taka bardziej hardcorowa wersja „Moralności Pani Dulskiej".

Bezkompromisowość głównej bohaterki jest odbiciem całego świata, który ją otacza. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby okazała słabość, zdradziła, że jest w niej jakaś empatia; wobec Ludy (Katarzyna Cynke), Raszel (Magdalena Jaworska), może wobec Lizy (Iza Chlewińska) – Żeleznowa jest tym typem osobowości, który nie uznaje odstępstw od raz przyjętych zasad i przekonań.

To, czy jest ludzka, czy mądra, nie ma żadnego znaczenia.



Olga Śmiechowicz
Dziennik Teatralny
14 kwietnia 2016
Spektakle
Wassa Żeleznowa
Portrety
Lena Frankiewicz