Młody teatr? Snobizm i hochsztaplerstwo. Nie dla mnie

- Denerwuje mnie snobizm teatralny, nie lubię w teatrze hochsztaplerki polegającej na tym, że do prób przystępują ludzie kompletnie nieprzygotowani - mówi Grzegorz Małecki, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Ma duże poczucie humoru, dystans do zawodu i samego siebie. Ukończył PWST w roku 2000 i wtedy też, na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, otrzymał sześć nagród za rolę Gustawa - Konrada, oraz stypendium w Teatrze Narodowym w Warszawie, w którym jest do dziś. Występuje w Teatrze Telewizji i filmach. Szeroka publiczność uwielbia go za role serialowe. U progu kariery jeden z producentów zaproponował mu, by zmienił nazwisko na Seniuk, bo ludzie od razu będą mówić: "Chodź, zobaczymy młodego Seniuka".

- Ponoć dostaje Pan dreszczy, gdy na widowni siedzi publiczność nie dosięgająca nogami do ziemi. Często się to zdarza na Narodowej Scenie?

- Może nie często, ale się zdarza. Szczególnie na "Ślubach panieńskich". Wyglądam zza kulis, widzę młodzież, żeby nie powiedzieć dzieci, a przecież "Śluby" to pikantna sztuka o seksie, miłości i wielu poważnych sprawach. Żeby je zrozumieć, trzeba coś o życiu wiedzieć.

- Komórki też dzwonią?

- Nie tylko dzwonią, ale są odbierane przez widzów. "Spoko, teraz możemy pogadać, bo na scenie nic nie mówią" - pada z widowni. A my właśnie rozgrywamy istotną dramatyczną pauzę.

- Przerwał Pan kiedyś przedstawienie z powodu zachowania widzów?

- Zatrzymałem akcję, czekając aż komórka wybrzmi. Ale niedawno mieliśmy jeszcze inne zdarzenie. Graliśmy z Marysią Seweryn "Konstelacje", z którymi gościliśmy też w Krakowie. Odwiedziła nasz spektakl pani z rocznym dzieckiem. Dziecko płakało, pani nie reagowała, więc Marysia przerwała spektakl, prosząc o wyjście. No i zaczęły się negocjacje z mamą. W dyskusję włączyła się cała widownia. Pani w końcu wyszła. Ale przedstawienie stanęło na kilka minut. Jakie zdanie miał na ten temat najmłodszy widz - niestety, nie udało się dowiedzieć.

- Życie aktora nie jest łatwe.

- A czy ktoś obiecywał, że będzie?

- Szczególnie jeśli ktoś tak rozrabia jak Pan wywiadem w "Rzeczpospolitej", a wcześniej złożeniem roli w spektaklu Mai Kleczewskiej. Odezwała się w Panu dusza buntownika?

- Kilkakrotnie odmawiałem propozycji, to normalne u aktora, jeśli nie czuje materii i reżysera, u którego ma grać. Awywiad... Powiedziałem kilka słów prawdy, nic poza tym. Swoją drogą później w komentarzu do tej rozmowy zmanipulowano moje słowa w sposób świadomy i ohydny. Szlag mnie trafiał.

- Pan, młody człowiek, nie najlepiej wyrażał się o młodym, współczesnym teatrze.

- Denerwuje mnie snobizm teatralny, nie lubię w teatrze hochsztaplerki polegającej na tym, że do prób przystępują ludzie kompletnie nieprzygotowani. Przychodzi reżyser, tłum asystentów, dramaturgów, ale nikt nie potrafi powiedzieć, co, gdzie i dlaczego aktor ma mówić. Stoimy na scenie, czekamy na konkretne propozycje, a twórcy gapią się na nas. My nie wiemy, czego od nas chcą, a potem powstaje "dzieło", które krytycy ogłaszają wybitnym. Drażni mnie taka krytyka teatralna, która z rzeczy miałkich i płytkich intelektualnie robi "arcydzieła". Byłem ostatnio na spektaklu reżysera uznanego za europejską gwiazdę. Bilety trudno kupić, zachwytom krytyków nie ma końca, a ja po trzech godzinach wychodzę z bolącym tyłkiem i ziewając z nudów. I w ten sposób widz daje recenzję spektaklowi.

- Krytycy dopisują ideologię.

- To nie tylko dotyczy teatru. Często chodzę do galerii, muzeów. Byłem jakiś czas temu na wystawie instalacji Maurizio Cattelana w Centrum Sztuki Współczesnej. Dobra instalacja, ciekawa, zabawna I co słyszę w komentarzu? Że to jest walka, że to obraz wojny cywilizacyjnej, symbol rozpadającej się rodziny. A co widzę? Dwa pieski, pośrodku kurczaczek.

- Jest Pan bezkompromisowy wmówieniu prawdy o teatrze, ale także o aktorach - nie ceni Pan tego zawodu?

- Nie przeceniam. Jak już kiedyś powiedziałem, zawód aktora polega na oszukiwaniu, a szkoła teatralna jest zawodówką, która ma aktora nauczyć mistrzowskiego oszukiwania.

- Ze jesteś królem albo błaznem?

- Na przykład. My, aktorzy, generalnie rzecz biorąc, nie należymy do wybitnych intelektualistów. Tych było zaledwie kilku: Zapasiewicz, Holoubek... I kilku jeszcze pozostało. A reszta... Mamy porządnie nauczyć się tekstu i zagrać. Dobrze zagrać.

- Dlatego wkurza Pana, jeśli aktorów prosi się o komentowanie bieżących spraw?

- Nie tylko bieżących. Pyta się o wszystko: wzrost eksportu wołowiny, brak szczepionek... Ma nagle być ekspertem od spraw różnych: bardzo ważnych i tych mniej. Dlaczego? Po co zaprasza się tzw. popularne twarze, żeby wyjaśniały problemy tego świata. Moją mamę i mnie też zapraszają. Nie chodzimy. Aktorzy nie są od oceniania cnót i grzechów. Co nie znaczy, że nie możemy mieć swoich poglądów.

- Pańska droga do aktorstwa była dość kręta, szczególnie w młodości. To wynikało z Pańskiego buntu?

- Na pewno. A przecież najprościej swój bunt demonstrować wyglądem: glany, kolczyki, dredy. A może byłem po prostu głupi?

- Pierwszy punk w bloku?

- Tak. Miałem lewicowo-anarchistyczne zapędy. Przerwała to Akademia Teatralna. A teraz jestem coraz większym konserwatystą.

- Czy rodzice mieli jakiś wpływ na Pański wybór artystycznego zawodu?

- Nie. Nie wychowywałem się za kulisami teatru, mama nie zabierała mnie na próby, więc nie pałętałem się garderobianym pod nogami. Wybrałem aktorstwo, choć przekonywali, że to ciężki kawałek chleba. Aleja myślałem, że łatwy i przyjemny. Przecież widziałem tylko wspaniałe efekty ich pracy. Nie widziałem mamy zmęczonej, godzinami uczącej się tekstu.

- Popularność mamy doskwierała czy pomagała?

- Chwilami była nie do zniesienia. Szczególnie na zakupach. Nie byłem na nich z mamą tylko z panią Madzią z "Czterdziestolatka". -Przeszedł Pan znakomitą drogę reżyserskich spotkań: z Grzegorzewskim, Jarockim, Englertem? Wielu jeszcze miał Pan mistrzów?

- Nie mam chyba mistrzów. Spotykam reżyserów, z którymi uwielbiam pracować. Z Jarockim, u którego grałem wielokrotnie, to nie było łatwe. Potrafił godzinami, tygodniami drążyć, ajeśli coś się nie zgadzało, to nas przeczołgiwał. Wymagał absolutnej gotowości - aktor był szczurem doświadczalnym.

- Ale efekty były, choćby Pana znakomity i nagrodzony Edek w "Tangu".

- To prawda. Z dyrektorem Grzegorzewskim było jeszcze inaczej. Uwielbiałem u niego grać, choć niewiele rozumiałem z tego jego teatralnego świata. Po premierze "Snu nocy letniej", w którym grałem, zapytał mnie, co sądzę o spektaklu. Odpowiedziałem: "mówiąc szczerze, dyrektorze, niewiele z niego rozumiem. Zamyślił się chwilę, po czym machnął ręką i powiedział: "Niech się pan nie przejmuje. Ja też nie".

- Ma Pan na swoim koncie fantastyczne role: od Gustawa - Konrada na wstępie, jeszcze w Akademii, poprzez Birbanckiego w "Dożywociu" po Buffadera w "Bezimiennym dziele", zrealizowanym przez Jana Englerta i Terry'ego w przedstawieniu "W mrocznym, mrocznym domu" w inscenizacji Grażyny Kani...

- Uwielbiam pracować z Grażyną, uwielbiam się z nią kłócić. W trakcie prób rzucamy w siebie rekwizytami. Lubię pracować w atmosferze drobnego konfliktu. To mnie uruchamia. Słowem: kocham Grażynę i jej energię. Będziemy teraz robić w teatrze "Mieszczan".

- Czy po kilkudziesięciu diametralnie różnych rolach ma Pan poczucie, że może zagrać niemal wszystko?

- Tak. Mam.

- Brawo. To jest szczerość artysty. Przyznam, że Pański Kasper w "Nikt mnie nie zna" Fredry w Teatrze Telewizji zrobił na mnie mocne wrażenie: przezdobre dwadzieścia minut nie rozpoznałam Pana...

- I o to mi chodziło. I to jest w tym zawodzie najwspanialsze, że można za każdym razem być kompletnie innym. Nie tylko grać różne role, ale też grać zupełnie innymi środkami.

- Pokazał Pan w roli Kaspra silną vis comica?

- Jeśli widzowie przychodzą czasami po przedstawieniu i mówią, że ich wzruszyłem, to wtedy chce się iść na wódkę z radości. Wówczas wiem, po co uprawiam ten zawód.

- A po co Pan go uprawia?

- Dla widzów. Ich wzruszenia. Takie emocje są dla aktora najważniejsze.

- A w serialach gra się tylko dla pieniędzy czy dla czegoś jeszcze?

- No, nie oszukujmy się...



Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
17 lutego 2014