Mój teatr to moja partia

Ja buduję teatr, który ma dostarczać ludziom energii, a nie ją zabierać. Łatwo burzyć, trudno budować. Jeśli ktoś do mnie przychodzi i krytykuje wszystko, to ja pytam: co ty zbudowałeś? Powiem inaczej: na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych duża grupa ludzi oglądała spektakl pewnego reżysera, nie zgadzała się z nim, była dyskusja. A reżyser powiedział: "Mnie to nie obchodzi, bo ja tego nie robiłem dla widzów". "To dla kogo pan to robił?". "Myśmy tu spędzili miły czas z aktorami". Za czyje pieniądze? Jeśli za własne - proszę uprzejmie! Ale za państwowe nie możemy robić takich figli!

Aktor i dyrektor Teatru Kamienica w Warszawie opowiada o swojej pracy, spektaklach oraz środowisku teatralnym.

Emilian Kamiński czuje się dziś człowiekiem teatru czy już bardziej menedżerem?

- Absolutnie człowiekiem teatru. Podstawową rzeczą w tym teatrze jest to, że spełniły się moje marzenia. To nie są marzenia o przemyśle wyrabiającym wodę mineralną czy ołówki, tylko to jest udział w tworzeniu kultury. Słowo "menedżer" w moim przypadku jest chyba słowem niewłaściwym. Muszę być menedżerem, ale moją misją jest tworzenie kultury - bez tego teatr nie ma żadnego sensu. Teatr nie ma sensu, jeśli jest miejscem tylko do zarabiania pieniędzy. Oczywiście trzeba je zarobić, by teatr utrzymać, tym bardziej kiedy nie ma stałego dofinansowania z miasta, jakie ma wiele teatrów w stolicy - ale podstawową ideą, która mi towarzyszyła, było stworzenie miejsca kulturotwórczego, miejsca, w którym będą mogli się realizować i ja, i ludzie do mnie podobni. W naszym teatrze pracują osoby nieprzypadkowe. Ja i moja żona Justyna Sieńczyłło stworzyliśmy miejsce, w którym wszyscy czują się niemal jak w domu. To wielka wartość.

Wielu ludzi teatru twierdzi, że to nie do pogodzenia, czyli teatr albo dla sztuki, albo farsa, rewia i wodewil.

- Proszę spojrzeć na repertuar Kamienicy - miałem "Pamiętnik z Powstania Warszawskiego". Miałem "Wrońca" według prozy Jacka Dukają, miałem apel katyński. I wie pan, co się stało? Kilkanaście osób z tamtego samolotu miało być u mnie w poniedziałek na premierze! A w sobotę wydarzyła się ta tragedia w Smoleńsku. Posłuchałem ludzi, by tego nie grać, a powinienem był to zrobić. Nie było takiej mszy w kościele, jaką był spektakl o Katyniu w związku z tą tragedią. Gdy po dwóch tygodniach skończyła się żałoba i zagraliśmy to przedstawienie, nie przypominam sobie takiej ciszy i atmosfery, jaka była tego wyjątkowego wieczoru. To było coś niesamowitego. Mówię to dlatego, że teatr jest takim magicznym miejscem.

Jest zasadnicza różnica między Kamienicą a np. Teatrem Polonia Krystyny Jandy. Pan osadził swoją scenę w warszawskich i narodowych tradycjach. Katyń, Powstanie, stan wojenny. To u pana punkty odniesienia, wokół których publiczność chce się tutaj gromadzić.

- Wynika to z moich przekonań - przyjaciel powiedział mi, że Kamienica to coś więcej niż teatr. I tak jest. Nie będę się bał powiedzieć, że robię teatr jako warszawiak i jako patriota mojej ojczyzny, człowiek, który zdaje sobie sprawę, że jest drzewem wrośniętym w kraj. Nie interesuje mnie, że gdzieś tam jest lepiej, mnie pan nie skusi niczym za granicą. Już byłem kuszony, i nic z tego. Jestem tutaj, stąd wyrosłem i mam ogromną potrzebę, by pamiętać o niesamowitej historii tego kraju oraz tego miasta. By budować tożsamość, by moje dzieci wiedziały, gdzie mieszkają.

To zaangażowanie w historię jako symbol tworzy wizerunek teatru. Sprzedaje się to jako biznes? Bo to dziś sposób bardziej na przegraną - przegraną finansową.

- Wychodzę z założenia, że ludzie są mądrzy albo za chwilę będą, bo chcą się zmienić. Nie mogę zakładać równania w dół. Helmut Kajzar - mój mistrz - powiedział mi, bym wąchał czas jako dyrektor teatru. Jako twórca muszę wiedzieć, co się dzieje, wyciągać z tego wnioski, ale poprzeczkę stawiać wyżej.

Mimo wszystko to jest działanie na kontrze, rzadko ktoś tak dziś postępuje w sztuce.

- To jest idea teatru! Jeśli ma istnieć, musi mieć duszę i być mocniejszym tworem niż pieniądz. Na tym to polega. Jeśli ktoś o tym zapomina, to szybko teatr przestaje być teatrem, staje się tylko miejscem do zarabiania pieniędzy.

Ale restaurację pan przy teatrze założył. Jej szyld przy wejściu uderza mocno.

- Tak. By było jak przed wojną, gdy widzowie mogli zjeść smaczny obiad albo wytworną kolację. Dzieci przychodzą z rodzicami na spektakl, uczą się dobrych manier. Ludzie przychodzą tu na uroczystość rodzinną albo ucztują po spektaklu. To bardzo piękne przedłużenie wieczoru w teatrze, i to też odróżnia nasz teatr od innych. Po co stworzyliśmy makietę Warszawy? Widział ją pan? Ilu tam ludzi przychodzi? Jak oglądają makietę, co mówią dzieciom? Mamy ciekawą ofertę z tym związaną. Makieta jest filmowana i prezentowana na żywo na dużym ekranie. Film jest jednocześnie przewodnikiem po przedwojennej stolicy. Varsavianista opowiada o historii obiektów, których już nie ma, a które są utrwalone na makiecie. To niesamowita lekcja historii.

Wywodzi się pan z teatru ściśle artystycznego.

- Grałem u Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym, u takich indywidualności jak wspomniany już Helmut Kajzar, potem u Janusza Warmińskiego w Teatrze Ateneum - człowieka wybitnego.

Po latach powrócił pan do Teatru Narodowego, gdy w 1997 r. dyrekcję obejmował Jerzy Grzegorzewski, który tworzył teatr czasem nawet hermetyczny. Ale też Narodowy to było miejsce numer jeden. Można powiedzieć, że miał pan jak u Pana Boga za piecem. Czegoś brakowało?

- Mam tyle lat, ile mam. Wtedy miałem 40 z kawałkiem - życie płynie, a ja gram jakieś role. I myślę sobie: kurczę, czy ja nie tracę czasu? Tyle mam w głowie dobrych pomysłów, tyle mam energii, którą mogę się podzielić z innymi - czas pójść własną drogą. Pomyślałem, że stworzę swoje miejsce do pracy - i dzięki wielu wspaniałym ludziom je stworzyłem. Na podwórku Kamienicy jest wielka blaszana tablica z nazwiskami osób, które pomogły mi zbudować to wspaniałe miejsce. Proszę zwrócić uwagę, że są na niej ludzie, dla których wkład w kulturę ma znaczenie samo w sobie, bez względu na przekonania.

Zadecydował zatem wybór teatru bliżej widza, spektakl jako spotkanie z drugim? To właśnie bardzo bliskie idei Kajzara. A dziś teatr artystyczny stawia często szybę między widzem a sceną.

- Nie może być szyby! Wyobraźmy sobie: przeprowadza pan ze mną wywiad, a między nami jest szyba - wtedy wywiad jest niedobry. Tak samo jest w teatrze; musimy się spotkać, jako aktor muszę się podzielić energią z drugim człowiekiem, który kupił bilet i usiadł naprzeciwko mnie. On wysłuchuje, co mam do powiedzenia: albo to zaakceptuje, albo nie. Podstawowym warunkiem w teatrze jest akceptacja, wtedy to ma sens. Najlepiej, gdy energia wychodzi organicznie, gdy człowiek jest wolny. To odpowiedź na pana pytanie - tak, tu jestem wolny. W każdym z teatrów, w których byłem, nie byłem wolny, a tu jestem. Wolność to coś, za co warto zapłacić.

Zaczął pan organizować ten teatr w 2008, 2009 r. Wykonał pan niesamowitą pracę, co dzisiaj widać. Tu na początku leżał po prostu gruz. Ile to realnie kosztowało?

- Wszystko zaczęło się w 2003 r., to już 12 lat. Spałem na tej budowie. To było kilka lat, gdy nic innego nie robiłem. Coś czasem zagrałem w Narodowym, ale byłem tu bez przerwy - z robotnikami, inżynierami. Wszystkie urzędy miejskie w Warszawie mają wydeptane ścieżki na dywanach - to moje buty. Gdyby ktoś oznaczył te ścieżki, to byłoby to dorzecze Amazonii. Spotkałem się jednak z życzliwością wśród urzędników. Oczywiście byli i tacy, którzy rzucali mi kłody pod nogi. Na szczęście to mnie się udało i zbudowałem coś z niczego.

Krystyna Janda mówi, że by stworzyć teatr, musiała wyłożyć oszczędności swego życia.

- Ja również, choć ja tyle ich nie miałem. Wytężona praca i ogromny upór sprawiły, że pozyskaliśmy unijne pieniądze - 5 mln zł to było to, co przeważyło szalę. Wygrałem konkurs, zrobiłem porządny projekt, dzięki temu mieliśmy od czego zacząć. Wtedy podniósł się głos: "Dlaczego dali Kamińskiemu?", a myśmy na to ciężko zapracowali. Dzięki Radzie Warszawy, która dała mojej fundacji poręczenie weksla na 8 mln zł, dostałem kredyty. To był ewenement w historii stolicy. Poręczyli, mimo że niektórzy niedowierzali, iż to się może udać, ale widzieli w moich oczach upór wariata. I pomogło - nie straciłem wiary przez całą tę batalię.

Dziś ta codzienność to także chodzenie do sponsorów z każdym nowym tytułem na afiszu?

- Nie mam finansowania z urzędu miasta. Krysi się udało załatwić konkretne pieniądze, mnie nie. Mamy mecenasa - PZU. Współpraca trwa już rok i mamy nadzieję, że będzie się dalej pięknie rozwijać, tym bardziej że nasz teatr posiada bogatą ofertę reklamową, która stanowi znakomitą możliwość zaprezentowania się wśród naszych widzów, a z każdym rokiem jest ich coraz więcej. Staramy się też o granty. Bardzo dużo działamy społecznie - organizujemy Wigilie i wielkanocne spotkania dla bezdomnych, Dni Uśmiechu dla dzieci z domów dziecka. Dlatego dni uśmiechu, bo dzieci przyjeżdżają smutne, a wyjeżdżają wesołe. Wspieramy grupę niepełnosprawnych artystów amatorów. Współpracujemy z różnymi fundacjami, udostępniając im sceny. Corocznie w Kamienicy odbywa się festiwal MAGIK Dzieci z zespołem Downa. Ile to kosztuje? Ile kosztuje zorganizowanie takiego festiwalu np. dla dzieci z zespołem Downa? Naprawdę niewiele. Dziwię się instytucjom, które dostają od miasta pieniądze na czynsze, na wszystko i nie są w stanie oddać sceny. Dziwię się. Brak membrany? Dusza nie drga? Ktoś im tego broni?

W większości teatrów publicznych w Warszawie panuje po prostu wygodny spokój: stała roczna dotacja z budżetu, tak naprawdę całkiem spora, etaty, ubezpieczenia - i wszyscy mają to, czego chcą.

- Nie trzeba nic robić dla miasta - mam pieniądze i nie muszę robić spektaklu o Warszawie. Nie muszę nic robić o Warszawie, bo Warszawa mi dała pieniądze. Niech robi to Kamiński. Słusznie! A ja będę to robił!

I utrzymuje pan trzy sceny.

Dużą i dwie małe. Na każdej ze scen jest inny repertuar. Na spektakl trzeba zarobić - są aktorzy, biuro, zespół techniczny, bileterzy, muszę płacić czynsz.

Ma pan etaty?

- Mam etatowych pracowników, ale aktorzy nie są u mnie na etatach.

Coś takiego - przecież wszyscy aktorzy krzyczą, że etat to podstawa.

- Ale nie dostaną etatu. Aktorzy mają się rozwijać, a nie być na etacie. Gdy aktor jest na etacie, to się nie rozwija. Masz pracować nad sobą, być coraz lepszy. Tylko konkurencja jest mobilizująca. Są etaty w filmie? W serialu? Nie. Dlatego każdy, gdy się dorwie do filmu, to chce tam zagrać jak najlepiej. A w teatrze - etaty. To głupota.

Jest nierówna konkurencja między teatrami prywatnymi a publicznymi? Może wszyscy na wolny rynek?

- Oczywiście, że tak. Czym mój teatr różni się od teatru państwowego?

Ktoś powie, że tutaj nie wystawi Maja Kleczewska - ale to tylko przykład. Nie wystawi również wielu innych.

- A czy np. pani Maja Kleczewska jest wyznacznikiem? Tutaj wystawił sztukę Krzysztof Jasiński. Tutaj pracował Jan Englert. Pracowała także śp. Barbara Sass... Dlaczego ja muszę zatrudniać Maję Kleczewską? Mnie nie jest potrzebny taki teatr - nie zgadzam się z taką filozofią. Ja buduję teatr, który ma dostarczać ludziom energii, a nie ją zabierać. Łatwo burzyć, trudno budować. Jeśli ktoś do mnie przychodzi i krytykuje wszystko, to ja pytam: co ty zbudowałeś? Powiem inaczej: na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych duża grupa ludzi oglądała spektakl pewnego reżysera, nie zgadzała się z nim, była dyskusja. A reżyser powiedział: "Mnie to nie obchodzi, bo ja tego nie robiłem dla widzów". "To dla kogo pan to robił?". "Myśmy tu spędzili miły czas z aktorami". Za czyje pieniądze? Jeśli za własne - proszę uprzejmie! Ale za państwowe nie możemy robić takich figli!

Pan musi zarobić na każdym pokazie. Z drugiej strony porównuję ceny pana biletów i to nie są ceny dużo wyższe niż w Teatrze Narodowym. Też dziwne, bo powinny być nieporównywalnie wyższe.

- Powinny być wyższe, ale kogo na to stać? Dlatego, dzięki współpracy ze sponsorami, realizujemy projekty, w ramach których mamy wolny wstęp na niektóre spektakle, np. dla młodzieży "My, dzieci z dworca ZOO" czy "Pamiętnik z Powstania Warszawskiego".

Jakie ma pan sposoby na to, by spektakl okazał się opłacalny?

- Pilnuję, by widz czuł się jak gość w naszym domu. A potem: nie ma nic lepszego niż promocja przez pocztę pantoflową. Reklama od jednego widza do drugiego.

A wyjazdy z przedstawieniami? Może trzeba działać jak Juliusz Osterwa i jego Reduta pod koniec lat 20. ?

- Zarabiamy na wyjazdach trochę, ale niewiele. Jeździmy, bo to zawsze promocja kultury i teatru.

Zatem może przez te osiem lat było łatwiej się opowiedzieć po którejś stronie? Niektórzy ludzie sceny weszli w politykę albo dawali do zrozumienia, kogo popierają.

- Po co polityka w teatrze? Ja jestem z partii, która się nazywa Kamienica. Każdy z ludzi, którzy należą do jakichś partii, traktuje je jako swoją wolność. Ja wybrałem Kamienicę - jeśli ktoś chce się przekonać, jaki jest program mojej partii, niech kupi bilet albo przyjdzie z okazji społecznej i zobaczy. To jest najlepsze - mogę odpowiadać tylko za siebie. Mój teatr to moja ojczyzna.

W stanie wojennym tworzył pan Teatr Domowy, m.in. z Ewą Dałkowską. Jest jakaś kontynuacja tamtych lat w Kamienicy?

- Dużo z tej idei jest właśnie tutaj! Tej niezwykłej atmosfery, która wytwarzała się przy spektaklach, bardzo skromnych spektaklach. To był poważny motyw do działania. Chociaż to był stan wojenny, my byliśmy wolni. Gdy dziś zapraszam na przedstawienia, to zapraszam do mojego domu - nie do jakiegoś tam miejsca, ale do domu.

Często o teatrze awangardowym mówi się, że to teatr życiem płacony. Ale to chyba tutaj to pojęcie pasuje idealnie.

- Chciałbym, by decydenci zauważyli działalność takich teatrów jak mój. Marzy mi się partnerstwo publiczno-prywatne. A u nas mówi się, że potem jest kolejne "p" - prokurator. Każdy, kto się o tę ustawę upomni, jest nieuczciwy? Jestem uczciwy, zrobiłem ten teatr uczciwie.



Przemysław Skrzydelski
W Sieci
15 sierpnia 2015