Mówiące milczenie

Z poezją najlepiej spotkać się w spokoju, wieczorem. Najlepiej przy herbacie czy lampce wina. Znaleźć na nią przestrzeń. Poezja wymaga skupienia. Kiedy bierzemy do ręki niepozorny tom poetycki Bartosza Konopnickiego „Jak te manekiny" (już czwarty w jego dorobku) nie mamy jeszcze świadomości, ile przesiąkniętego słowami milczenia w nim znajdziemy.

Już od pierwszych słów czujemy, jakby podmiot liryczny w pewien sposób „otulał" nas kożuchem, chcąc odgrodzić od świata. Mówi spokojnym głosem, który przypomina trochę śpiew Krzysztofa Myszkowskiego na płycie „Oswojony". Podmiot liryczny Konopnickiego jest w tym tomie tak samo spokojny, a jednocześnie momentami zaczepny jak podmiot Myszkowskiego w utworze „Oswojony przez śmierć". Jest w tym wszystkim „kamienny uśmiech" z „Bajki" (utworu, który rozpoczyna tom).

Tak będzie aż do końca. Wydaje się, że okładkowa zieleń nie jest tu kolorem nadziei, ale bardziej swego rodzaju „trucizną" (stąd jej intensywny, wręcz „jadowity" kolor), która wsącza się w świadomość. Robi to jednak na tyle powoli, że mimo tego, iż „właśnie umarł motyl" („W kropce"), podmiot przyjmuje to z godnością czy wręcz łagodnością. Dużo w tej poezji jest mimo wszystko pogody ducha i stoickiego wręcz spokoju mimo trudnych przeżyć oraz codziennych spraw, wśród których wciąż próbuje się odnaleźć („bezczas dopada nas sam/ bez uwzględniania planów" – „Paradoks").
Nie ma tu znaków przestankowych ani wielkich liter – sam czytelnik „dokłada" je podczas lektury. To forma bardzo otwarta, zostawiająca duże pole do interpretacji. Oprócz samych wierszy, mamy również zdjęcia (również autorstwa Konopnickiego). To czarno-białe fotografie ścian budynków, opuszczonych miejsc, połamanych znaków. Nie ma na nich właściwie ludzi, a jeśli już pojawia się postać ludzka, to ukryta za maską. Odrealniona, z nieruchomym wyrazem twarzy. Zdjęcia współgrają z tekstami: jest w nich ta sama cicha samotność, zagubienie w murach. Podmiot nie mija już niczego żywego, tylko wciąż jakieś pozostałości, zgliszcza, beton, jeśli wyraz twarzy – to niemy.

Rzeczywistość męczy, rozczarowuje („Miałem ci odpisać/ na egzystencjonalne pytanie/(...)/ zasnąłem" – „Kwestie kluczowe"). Podmiot chowa się w milczeniu, głęboko w sobie „przeżuwa" długo trudne przeżycia, w końcu powoli i precyzyjnie artykułuje obserwacje. Jakby ledwo mówił, sączył słowa. Czasami zastanawia: może on też czasem zakłada maskę i chowa się w trawie jak bohaterka jego zdjęć? Przestaje być neutralny, kiedy zaczyna mówić, wspomina. Nie podaje jednak rzeczy wprost, kluczy, piętrzy przed oczami czytającego migawkowe obrazy („Smak własnoręcznie krojonego chleba ze smalcem/(...)/ jak bezkarnie biegaliśmy do utraty tchu/ i rozbijaliśmy niehermetyczne szyby w oknach" – „Proste sprawy").

Czytając „Jak te manekiny" można wyczuć, że dużą rolę odgrywa tu historia, wspomnienia, a przede wszystkim wnikliwa obserwacja, także (a może przede wszystkim?) bliskich. Ważne przeżycia ujęte są bez specjalnych ozdobników: „Żyjesz tylko dlatego/ że zbiegiem okoliczności/ twoja babcia przeżyła wielką wojnę" – „Studium przypadku". U Konopnickiego nie ma krytyki rzeczywistości, jest za to refleksja z niej wynikająca. Jego wiersze, podobnie jak zdjęcia, są formą kontemplacji: spokojne, choć gorzkie, wywołujące mimowolne przemyślenia. Można odnieść wrażenie jakby podmiot momentami szeptał do czytelnika. Stwierdza fakty, nie walczy z nimi, nie polemizuje: „Zdrętwiały nasze uczucia/ słów było za mało/ lub za dużo/ zależy w którą stronę spojrzeć" – „Już po".

Poezja Bartosza Konopnickiego utrzymana jest w duchu Wisławy Szymborskiej czy Ewy Lipskiej. Słowa są proste, ale nie prostackie. Dużo jest tu sugestywnego milczenia między wersami, które sprawia, że zatrzymujemy się, zamyślamy. Jest w tym wszystkim dziwny, przerażający chwilami stoicyzm. Jest taki instagramer (jest takie słowo?), którego obserwuję. Mężczyzna, używający pseudonimu „arturo_rhei" mieszka na Islandii. Kiedy wybuchł tam wulkan, wrzucał zdjęcia z tego wydarzenia, ponieważ miejsce było ogólnie dostępne (co ciekawe – mimo tłumu gapiów wypadków było niewiele). Pod jednym ze zdjęć lawy napisał „A po pracy chodziliśmy sobie na wulkan..." – co można odczytać jako parafrazę słynnego zdania „Po maturze chodziliśmy na kremówki". I to zdanie trochę definiuje dla mnie treść „Jak te manekiny": cokolwiek się nie działo, rejestrowałem rzeczywistość, a pisałem głównie o tym, na co nie miałem wpływu, bo mimo bezsilności jakoś to na mnie wpływało.

Zdjęcie, które jest na końcu tomu, przedstawia leśny trakt. Drogę, która wije się między drzewami. Z gęstwiny murów, wyminąwszy już wszystkich ludzi w maskach podmiot trafia tam, gdzie Włóczykij z „Doliny Muminków w listopadzie", autorstwa Tove Jansson: „Drzwi zamknęły się i Włóczykij wszedł w las. Miał przed sobą sto mil ciszy".

Warto pójść w tę ciszę razem z nim i zatopić się w tych wyławianych z milczenia słowach, odnajdując w nich własne znaczenia.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
1 czerwca 2022
Książki
Jak Te Manekiny