Mozart na Saskiej Kępie

Ukazuje się "Chamowo" - dziennikowa powieść Mirona Białoszewskiego. Dlaczego dopiero teraz, po 30 latach?

Jest to zapis jednego roku życia poety w nowym miejscu, na dziewiątym piętrze bloku na peryferiach Saskiej Kępy w Warszawie. Nazwę "Chamowo" wraz z nowym słowem "mrówkowiec" przyniosła poecie w prezencie na nowe mieszkanie zaprzyjaźniona Ewa Berberyusz, dodając: "Tu kurortu nie będzie".

A on, jakby na przekór, z tego "braku kurortu", z przymusowej przeprowadzki zrobił książkę bogatą, wielowarstwową. Dziennikową powieść ukazującą dzień za dniem, jak człowiek oswaja nową rzeczywistość, jak ją napędza i stwarza.

Robinson warszawski

Białoszewski musiał się wyprowadzić z dawnego mieszkania przy placu Dąbrowskiego, gdzie był legendarny Teatr Osobny jego, Heringa i Murawskiej, gdzie bywał "cały świat" i gdzie potem powstało jego arcydzieło - "Pamiętnik z powstania warszawskiego". Ustąpił swoje mieszkanie przyjacielowi sublokatorowi dla świętego spokoju, żeby zyskać wolność. 

Ma wtedy 54 lata i świeżość spojrzenia młodego człowieka. Zagnieżdża się na nowym miejscu, porównując się do Robinsona na bezludnej wyspie. Ustawia na szafce swoje świątki, ikony, lichtarze. Znosi bukiety z ziół. Zaciemnia okna. W kuchence urządza coś w rodzaju kapliczki. Książki dla wygody trzyma w nieużywanym piekarniku. Zaczynają przychodzić goście, przyjaciele: Teresa z Przemkiem, Roman z Adą, Berbera, Agnieszka, Anula, Malina, Jadwiga z panem Julianem, Ania, Tadzio. 

Idzie pisanie - wiersze, proza. Tylko serce czasem boli za mostkiem. 

Grozi lęk - w niesamowitych snach, o tym, że nie da się żadnymi pieniędzmi wykupić od śmierci i że na jego wieczorze autorskim ktoś inny chce czytać swoje wiersze. Miron, prześladowany postukiwaniami sąsiadów, odgłosami rur, "kichaniem żelastwa", któregoś dnia dostrzega za oknem "cień długowłosy" tynkującego murarza. 

Nawet mu się to podoba, jednak notuje z niepokojem: "Ten futerał z rusztowań bardzo zbliża wszystkich do siebie. W tej osłonie wspólnota czyha". W nadmiarze, w ciasnocie życia czai się śmierć. Ze wspólnotą łączy się zło, przemoc, zabijanie. Wśród "sklocowanego" społeczeństwa Miron "leży osobno". To jego ulubiona, wybrana, bierna pozycja. "Stróż niemnożenia", "lala-joga", jak siebie określa. Niech "oni zdobywają (...) Babiloniarze/ od ogona-city". 

Cesarzowa w windzie

Upodobanie Białoszewskiego do peryferyjności i bylejakości znajduje tu ciekawe uzasadnienie. "Bardzo mi to potrzebne - zapisuje po którejś z wędrówek po starym Grochowie - obcowanie z zagrożoną bylejakością. Teraz, kiedy ład i typowość napadają na wszystko, każde zamieszanie cieszy". 

Z wnętrza peerelowskiego bałaganu poeta widzi to, co nadciąga i w czym my już żyjemy - wielkie ujednolicenie świata. Rejestruje kolejki po mięso, biurokrację, nakręcanie nad Wisłą radzieckiego eposu "Komuniści", tajemniczy pożar Cedetu, ale mało go przejmują konwulsje realnego socjalizmu. Wyczuwa intuicyjnie zmianę cywilizacyjną wynikającą z przyrostu naturalnego, widzi świat jako śmieciowisko, gdzie ludzie żyją w masie, zarazem osobni, oddzieleni. On sam tak właśnie żyje. Korzysta z luksusu, że może utrzymać się z pisania, nie czyta gazet, nie ogląda telewizji. Układa na swój użytek własną kulturę, własną religię. Z zaprzyjaźnionych osób tworzy wokół siebie osłonowe minispołeczeństwo. Zachłannie opanowuje rzeczywistość. Mostek nad Saską nazywa mostkiem Moneta. Mikrobus nocny, w którym zawsze trafia się na ciekawe rozmowy (wtedy ludzie byli bliżej siebie), jest dla niego jak "omnibus z Maupassanta". Pałac Kultury za Wisłą góruje jak świątynia Salomona. W sąsiadce, spotkanej w windzie, rozpoznaje cesarzową Teodorę z mozaiki, bo podobna. Czar pryska, kiedy się odezwie, ale to nie szkodzi - cesarzowa też pochodziła z przedmieść, z bizantyńskiego Chamowa. 

Białoszewskiego uważa się czasem za warszawskiego swojaka, jednak on był zarazem swój i obcy. Wierny w przyjaźni, miał dar "nieprzyzwyczajenia do rzeczy", patrzenia na świat jak przybysz z innej planety ("czy ja jestem skądś? nie stąd?/ czy to nie ta ziemia?"). Jego opisy wschodów słońca nad Chamowem przypominają kosmiczne pejzaże Lema - jedynego współczesnego pisarza polskiego, w którym się rozczytywał. "Ledwie się w domu rozłożyłem, rozbawiłem, lecę od płyt do wanny, od wanny do kryminału i zapisków, od czytań, pisań do okna, a tam cień domu jest, niby-cień. Gwiazdy połyskują. Święte cyrkle, widelce. Od rąk Boga. Świeczniki. Lumen de lumine. I już emalia nad Grochowem zazieleniona. Czai się Wschód bizantyński. Urośnie". 

W opisach spacerów po Grochowie i Saskiej Kępie udaje mu się uchwycić rzeczywistość w stanie dziewiczym, zanim jeszcze zostanie zamieniona w literaturę. Paradoks percepcji polega na tym, że czasem świat widziany przez siatkę, zza zasłony, wydaje się wyraźniejszy, niż gdybyśmy patrzyli na niego wprost. Białoszewski tworzy taką siatkę. Pisze w biegu, chce być zaskakiwany przez rzeczywistość, na naszych oczach szuka dla niej słów. Jego wiersze i proza są jak kwiat wyrwany z ziemią: widać rzeczywistość, z której wyrastają. Kiedyś drażnił mnie jego egotyzm ("wszędzie tu tylko ja") - teraz widzę, że to, co wydawało się egotyzmem, jest najlepszym filtrem, przez który możemy oglądać rzeczywistość sprzed 30 lat w stanie czystym, nieskażoną "systemem", obiegowymi opiniami. 

Ciekawe, bo nieistniejące

Należałem do jego kręgu. Był naszym kimś w rodzaju reżysera, który otaczającej rzeczywistości nadaje formę. My byliśmy jego bohaterami, modelami, ale także zastępczą rodziną. W "Chamowie" odwiedza bez uprzedzenia nasze mieszkania, bawi się z kotem, pogada z dzieckiem - wszyscy przy nim stawaliśmy się po trosze dziećmi. Występowaliśmy w "filmie", który nakręcał, gdziekolwiek się znalazł. W latach 70. - społecznie fermentujących, dramatycznie skulminowanych przez papieża i Sierpień - krąg Mironowy był naszym drugim życiem, rodzajem apolitycznej konspiracji, o której się nie rozpowiadało na zewnątrz. Nieraz buntowałem się przeciwko patronatowi Mirona. Był tak sugestywny, że groziło stanie się jego "produktem", częścią jego utworu. Czasem miałem ochotę uciekać, ale zawsze wracałem, sam lub ściągany przyjaznym gestem. O ile pamiętam, "Chamowo" - książka, w której występuje nasze towarzystwo - nie podobała się tak, jak Miron by sobie życzył. Odrzucił ją pańskim gestem, po prostu nie wydał, odłożył na później. Dopiero dziś ten tekst został w całości zrekonstruowany przez redaktor Marianę Sokołowską z maszynopisów i nagrań, tak jak zamierzył autor.

Do dziś uderza mnie w "Chamowie" zdanie powiedziane przez niego do Jadwigi, że młodzi (czyli my) nie powinni mieć więcej dzieci, bo "to by nam wszystkim bardzo skomplikowało życie". Więc tworzyliśmy aż taką wspólnotę? Myślałem sobie czasem: Kim on jest? Co o nas wie? Do czego jesteśmy mu potrzebni? Cały świat musi mu służyć, kręcić się wkoło niego, żeby mógł uprawiać swoje "życiopisanie"? 

Ale gdy umarł w czerwcu 1983, w dniu mszy papieskiej w Warszawie, przekonałem się nagle, że jego pokoik był miejscem, z którego czerpałem najwięcej siły, poczucia suwerenności, bezpieczeństwa. Jakby miało się paszport jakiegoś neutralnego państewka pozwalającego na rzeczywistość spoglądać bez zapiekłej złości społecznej. I docenić coś, co się nieustannie wymyka - subtelną materię bytu. 

Więc może dobrze się stało, że "Chamowo" ukazuje się dopiero teraz? Ta rewelacyjna proza - życie załapane w jednym ciągu - jest pomostem przerzuconym nad czasem. Na ówczesną rzeczywistość Białoszewski patrzy z oddalenia, trochę jakby już nie żył. Jest jak duch, który odwiedza dawne miejsca, mija na ulicy "kwiecistych ludzi" i wszystko wydaje mu się ciekawe, bo nieistniejące. 

Piaskownica widziana z 9. piętra

Ta proza dziwnie się mieni. "Chamowo", gdy kartkowane, może się wydać błahe i nudne, ale gdy tylko zaczniemy czytać w jakimkolwiek miejscu, wejdziemy do środka, złapiemy rytm - zostajemy uwiedzeni, przytrzymani, jak przez Szeherezadę, która nie chce przerwać opowieści, bo wie, że gdy ją skończy, zginie. Tak samo Miron łączy w swoim opowiadaniu wszystko ze wszystkim. Opowiada, żeby żyć. Jego euforia jest ucieczką od pustki.

Jest w tej książce moment natchniony, jedna z najwspanialszych definicji literatury: "5 maja, środa. Słońce, zimno, jasno, wieje. Wróciłem zmęczony. Nastawiłem babę z Mozartem i od razu przypomniało mi się tyle przeżyć z Mozartem, że nic nie da się już odwołać (...). Pootwierałem pierwszy raz po zimie okna od pokoju. Wywiesiłem się z dziewiątego piętra w dół. Ile ludzi, dzieci, huśtawka, trawki, podlatuje piesek, niucha, pewnie urodzony w styczniu, w lutym. W piaskownicy dzieci. Małe, mało. Jedno aż nieporadne. Co ono z tego ma? Czy ma? I ile? I nagle wypatrzyłem tą piaskownicę napadem całego uczucia. Ogromnie dużo ma. Nie wie co, ale całe jest w piachu. W obijaniu ręką o deskę, o ciepło. O tak, pamiętam, jakbym tam spadł, jak w niebo, w ten piasek, grzebał się. I całe to małe towarzystwo nie liczy czasu. Zrobiła się z miejsca wieczność. Czas wisi. Czas jest odłożony. Już zwyciężony? Ale racja. Za ileś to ten piesek nie będzie tak w tym szczęściu. I to dziecko też nie. Zmienią się, odmienią z czasem (...). To tyle, co ja go teraz potrzymam w ręku nad podwórkiem. Wisi. Porozumienie. Ma dwa końce, ale jeden koniec utopiony w żywiole oddalenia, niezłapania. To tak i z Mozartem. On nadawał mi wtedy, teraz ja odbieram. Trzymam za ten koniec, tamten utopiony. Więcej się nie da".

W tym momencie Miron jest Mozartem, który "nadaje", zatrzymuje moment wieczności, a my, żyjący, trzymamy drugi koniec nitki. Wychylenie się z okna, które w innym wierszu kojarzy się z samobójstwem, tu staje się pochwałą bytu. Miron, unikający słowa miłość, nazywa to "czułością wszystkiego". Niebem jest ta piaskownica z dziećmi, doznana i zapisana chwila, która tworzy komitywę z czytelnikiem, porozumienie ponad nicością. 

Przebić się na drugą stronę

Widzę nas dawnych, utrwalonych jak na filmie, obok pasażerów autobusu 610, Głupiego Jasia idącego w hełmie Nowym Światem, Dziadka z Hożej, który na powitanie Mirona "wyciąga dwa palce, w dalszych trzech trzyma laskę i w drugiej ręce sztuczne zęby". "Wiesz - przekonuje Miron skłonną do depresji niewidomą Jadwigę - to jest okazja, że stara gosposia przyjechała, że Dziadek wciąż żyje i w formie. - I że Escy byli, Justynka. - Wszyscy się spotykają. Wszyscy żyją. Trochę jak w niebie". 

Sam Białoszewski wydaje się kimś przezroczystym. Dziwne, ale mimo 13 lat znajomości właściwie nie pamiętam, jaki był. Zniknął w swoim pisaniu. Każdy, kto go czyta, jego oczami patrzy na świat. Kiedy opisuje świt nad Warszawą, rozpływa się w tym widoku, jakby opisywał pustkę po sobie. Oto literatura czysta, bezinteresowna, ale mająca znamię konieczności - tak głęboko wniknąć w swoje doznania, żeby się przebić na drugą stronę, oderwać się od siebie, zniknąć, wtopić w pejzaż Chamowa. 

Chamowo, Miron Białoszewski, PIW, Warszawa



Tadeusz Sobolewski
Gazeta Wyborcza
21 lipca 2009
Teatry
Teatr Osobno