Mozół tworzenia

Adaptacja "Burzy" w Teatrze Narodowym rozrosła się do rozmiaru eseju o wszystkim, zatem o niczym. Paweł Miśkiewicz chyba przesadził z tą wiarą w pojemność Szekspirowskiej opowieści.

Kłopot z tym przedstawieniem rozpoczyna się, jeszcze zanim zasiądziemy, by je obejrzeć. Chyba każdy chciałby rozszyfrować sekret dziwnie skompilowanego tytułu, którym Paweł Miśkiewicz zatytułował inscenizację. Otóż to nie "Burza" Szekspira i nawet nie "Burza" według czy na podstawie autora, jak czasem uczciwie - choć nadal za rzadko - określa się na afiszu daleko idące zmiany wobec oryginału tekstu, lecz "Burza Williama Szekspira". Co to oznacza? Przed samym spektaklem winno to dawać nadzieję, że zobaczymy teatr nad wyraz wierny temu, co napisał mistrz, ale dość szybko się okazuje, iż to paradoks, żart, zgryw, a może wabik na widza - nie wiem. Realizacja Miśkiewicza jest bowiem sztandarowym przykładem tzw. przepisywania na scenie.

Wcale nie stawiałbym na to, że tak miało być od samego początku. Pierwsze dwadzieścia minut u Miśkiewicza wydaje się otwarciem, kluczem do dalszej historii; przynajmniej relacja między Prosperem (Jerzy Radziwiłowicz) a Arielem (Mariusz Benoit) wskazuje, że interpretacja skupi się tym razem na niezaspokojonej ambicji Prospera, który tonie w resentymentach i pała żądzą zemsty za swe nieszczęście, nie oszczędzając sługi Ariela (który zlał się tu w jedną postać z Kalibanem).

Ciekawe zatem, dlaczego tak szybko ta adaptacja zaczyna się rozpadać na epizody, coraz bardziej wielopiętrowe i coraz bardziej zagmatwane. Postaci tracą swój status i jeśli w przypadku Ariela i Kalibana jest w tym sens, to tak nagłe odcięcie się od zdarzeń zapisanych przez Szekspira staje się dla widza zabójcze (kuriozalne choćby tylko muśnięcie wątku ślubu Mirandy i Ferdynanda). A przecież niemal zawsze tworzenie eseju wokół "Burzy" tłumaczy się świetnie, bo dramat ten pozwala rozważać o samotności artysty, ułudzie sztuki oraz teatru, który nie ma szans wobec rzeczywistości: dość przypomnieć wybitne "Morze i zwierciadło" (2002) Jerzego Grzegorzewskiego wg poematu Wystana Hugh Audena, jedno z ostatnich dzieł tego reżysera na scenie narodowej.

Paweł Miśkiewicz też korzysta z tekstu Audena, ale jednocześnie chce mówić o wszystkim innym: o jakimś o tak dorzuconym jako temat kryzysie męskości, o niemożności wyjścia z traumy, o bezcelowości dialogu między przeciwnikami. Jako punkt odniesienia wykorzystuje także książkę "Wyspa skazańców" Stiga Dagermana, w której kilkoro rozbitków wylewa z siebie lęki nagromadzone przez całe życie. To ważne w kontekście "Burzy", jednak u Miśkiewicza natychmiast traci ostrość i rozmywa się w potokach słów. Całości nie ratuje kilka scenograficznych perełek Barbary Hanickiej. Cóż, przedstawienia nie można jedynie rozpocząć. Trzeba wiedzieć, jak potem się nie pogubić.



Przemysław Skrzydelski
wSieci Historii
21 stycznia 2019
Spektakle
Burza