Muzyka podana na deser

„Kolacja na cztery ręce" Paula Barza wysławiona przez Scenę Stu po ponad 20 latach w nowej obsadzie jest kwintesencją doskonałego aktorstwa, wyszukanej, a zarazem oszczędnej scenografii i odpowiedniej dawki humoru, czyli kwintesencją spektaklu doskonałego.

Dobór aktorów w przedsięwzięciu wyreżyserowanym przez Krzysztofa Jasińskiego jest bardzo przemyślany. W obu niemieckich kompozytorów – Jana Sebastiana Bacha i Georga Friedricha Händela – wcielili się: Olaf Lubaszenko i Emilian Kamiński, zaś w rolę kamerdynera bezbłędnie wcielił się Maciej Miecznikowski. Ukłon należy się też autorowi kostiumów i scenografowi scenografowi (Andrzej Lewczuk), dzięki którym widowisko nabrało niepowtarzanego i pełnego wyrazu charakteru.

Obaj aktorzy wcielający się w niemieckich kompozytorów doskonale oddają grane przez siebie postacie, a jednocześnie ukazują z jednej strony dwóch wybitnych, a zarazem całkiem odmiennych twórców, a przy tym dwa modele drogi twórczej, pomiędzy którymi trudno jednak wybrać tę lepszą. W sztuce Barza Bach i Händel stanowią swoistą opozycję. Niemal rówieśnicy, z których pierwszy całe dojrzałe życie spędził jako skromny kantor w kościele św. Tomasza w Lipsku, nie wiele zyskując z faktu bycia geniuszem muzyki swoich czasów, drugi zaś jest znanym i głośnym artystą mówiącym o swojej wielkości i czerpiącej z niej pełnymi garściami. Faktem jednak pozostaje, że powierzenie roli Händla Emilianowi Kamińskiemu przydaje tej postaci niejako drugie dno. Aktor bowiem, debiutując w tej roli nie tylko obchodził 40-lecie pracy artystycznej, ale tej był dyrektorem prywatnego teatru, a tym samym jego troski były rzeczywiście podobne do tych, z którymi miał do czynienia niemiecki kompozytor zarówno w tym zakresie, który dotyczył zmartwień związanych z działalnością teatru jak i rozwojem własnej drogi artystycznej. Przyznać też trzeba, że aktorowi doskonale udało się oddać komizm związany z tą postacią wynikający nie tylko z komizmu sytuacyjnego, ale samej postaci i zderzenia jej kwestii z wypowiedziami Bacha, doskonale mu także wychodzi puszczanie oka do widzów i ciągłe wchodzenie z nimi w komitywę nieustannie towarzyszące niemal dwóm godzinom przedstawienia.

Przyznać też trzeba, że obaj aktorzy do odtworzenia swoich ról wybrali zupełnie inny repertuar środków. Oczywiście częściowo wynikał on z przypisanej im roli, częściowo jednak był wyłącznie ich wyborem. Bach w wersji Olafa Lubaszenki to nie tylko mający poczucie własnej wartości geniusz muzyki, ale też człowiek, który choć czuje czym góruje nad adwersarzem (rodzina, spokój, szacunek, tradycja) ma wobec niego poczucie niedosytu, swoistego braku popularności, uznania, poklasku i splendoru jaki towarzyszy sławie. Z kolei mający pozornie wszystko o czym marzy Händel zaprasza znanego sobie wirtuoza i kantora, by zrozumieć, co budzi jego zazdrość. Z biegiem czasu zderzenie osobowości i sprzeczności staje się próbą zrozumienia i porozumienia, to z jakim skutkiem, to już inna sprawa.

Całe widowisko to dyskusja dwóch kompozytorów. Prezentowanych przez nich światów, wartości, priorytetów i ceny jakie za nie przychodzi płacić. Przy tym i to jest najciekawsze – dotyczy to zarówno czasów dających się umieścić w czasach późnego baroku mimo, że do rzeczywistego spotkania muzyków nigdy nie doszło, jak i wartości wykraczających daleko poza ramy samej muzyki obu kompozytorów i czasów, w których żyli.

Rolę nie do przecenienia odgrywa Maciej Miecznikowski. Kunszt aktora objawia się tu nie tylko w obsadzeniu roli zdecydowanie w opozycji do dwóch kompozytorskich, a zarazem aktorskich tuzów, ale i w tym, że aktor ten doskonale niesie rolę kamerdynera, nie tylko dla tego, że świetnie wpisuje się w teatralną tradycję tych ról, ale też dlatego, że jego zdolności muzyczne, dowcip i swoboda w tej roli pozwalają mu nie tylko na bycie łącznikiem miedzy kompozytorami i prezentowanymi przez nich na scenie wartościami znacznie przekraczającymi muzykę barokową i czas historyczny, ale też bycie swoistym wentylem bezpieczeństwa w dosyć zagęszczonej atmosferze, a jednocześnie nawiązanie subtelnej więzi z publicznością, pociągnięcie jej za sobą do wspólnej gry, a tym nie tylko dobrej wspólnej zabawy, ale też poczucia wspólnego tworzenia wymowy rozgrywanego na deskach teatru widowiska.

Na zakończenie wypada raz jeszcze pogratulować reżyserowi pomysłu ponownego wzięcia na warsztat sztuki Paula Barza, a całemu zespołowi Sceny Stu danego spektaklu, który niemal mimo dwóch lat na scenie ciągle ma pełną widownię i ciągle budzi silne emocje i przeżycia.



Iwona Pięta
Dziennik Teatralny Kraków
12 czerwca 2017