My, barbarzyńcy

Kiedy ćwierć wieku temu BBC nadało słuchowisko "When the Barbarians Came" Dona Taylora, przyjęto je z uznaniem, witając jako thriller polityczny.

Autor odsłaniał, w jaki sposób artyści, intelektualiści dostosowują się do życia w świecie, w którym władzę przejmują barbarzyńcy (kimkolwiek oni są). Taylor wykazał, jak niezmierzone są pokłady oportunizmu i konformizmu. Narrator i główny bohater, pławiący się w bogactwie Marcus (Michał Mikołajczak), i tajemniczy oficer służby bezpieczeństwa kapitan Antony (Andrzej Zieliński) odkrywają, że barbarzyńcy byli zawsze wśród nas, a być może to my nimi jesteśmy. Mimo że fakty, które opisuje Taylor, dziwnie się rymują z rzeczywistością, przedstawienie szeleści papierem. Brakuje w nim rysunku postaci. Rozmawiają ze sobą jedynie szkice, toczy się jakaś banalna, przewidywalna gra w anonimowych dekoracjach.

Nie udało się ożywić tekstu Taylora ani opowiedzieć wciągającej historii. Spektakl zatrzymał się na prezentacji mechanizmu ulegania powabom władzy. Trochę to za mało, aby wzbudzić emocje albo poruszyć wyobraźnię. Całość staje się więc dość wątłym przejawem tęsknoty za wolnością i demokracją. Reżyser podpiera się agresywną ilustracją muzyczną, dzielącą poszczególne części przedstawienia, i pulsującymi strzępami próbnego obrazu telewizyjnego, ale nie podnosi to wciąż spadającego napięcia.

Znacznie więcej od migających obrazków mówią uniformy, coraz chętniej przywdziewane przez rdzennych mieszkańców Imperium w miarę umacniania się władzy barbarzyńców. Także przez artystów. Kto wie, czy to nie najdramatyczniejsza przestroga, w której odzywa się Witkacowski lęk przed zdziczeniem kulturalnym.



Tomasz Miłkowski
Przegląd
24 maja 2017