My, Gombrowicz

Który to już Gombrowicz Grabowskiego? Siódmy? Ósmy? Więcej Gombrowiczów ma na swoim koncie bodaj tylko Śmigasiewicz. Może Jarocki, ale nie liczyłem. Tyle że Gombrowicz Grabowskiego jest całkiem inny. Grabowski nie wystawia Gombrowicza dla Gombrowicza, w uznaniu jego zasług jako autora wybitnych sztuk i powieści

Nie interesowały go ani Ferdydurke, ani Kosmos, nie podszedł do Ślubu, ominął Historię i Pornografiź, zostawił opowiadania z Bakakaju. Iwonę zrobił tylko raz, zaraz na początku swojego reżyserowania, w 1978 roku, jeszcze w Jeleniej Górze. Nigdy potem do niej nie wracał. Naprawdę z całego Gombrowicza ciekawił go tylko Trans-Atlantyk. I dużo później Dziennik. Nie czuł się potrzebny Gombrowiczowi. To Gombrowicz – p e w i e n Gombrowicz – był jemu samemu do czegoś potrzebny.

Trans-Atlantyk wystawiał w teatrze czterokrotnie, piąty raz w Teatrze Telewizji. Dzienniki, jako swój monodram, zrobił także dla Teatru Telewizji. W Tangu Gombrowicz w Starym Teatrze pomieszał Trans-Atlantyk z Dziennikiem. Teraz wrócił do samego Dziennika w IMCE, już w siedmioosobowej obsadzie. Dlaczego spektakl nazywa się Dzienniki, a nie, jak u autora, Dziennik? „…Bo ja wiem… bo tak się przyjęło…” – odpowiada reżyser. No i bądź tu mądry. Skąd takie uparte krążenie wokół tych dwóch tylko dzieł?

Teraz, po tylu latach i premierach, łatwo powiedzieć: powodem był sarmatyzm. Ale trzydzieści lat temu, kiedy Grabowski pokazał w Łodzi pierwszy swój „sarmacki” spektakl, Pamiątki Soplicy wg Rzewuskiego, pewnie sam nie podejrzewał, dokąd go to zaprowadzi. Owszem, sukces był prawdziwie wielki i każdy przytomny artysta natychmiast pomyślałby o jego zdyskontowaniu. Rok później, w 1981, w tejże Łodzi, Grabowski wystawia swój pierwszy Trans-Atlantyk. Sukces jeszcze większy. W 1981 roku dostaje w dyrekcję poznański Polski. Idzie za ciosem i wystawia kolejnego Rzewuskiego, Listopad. Poznań mu nie wychodzi i już w następnym roku jest w Krakowie, w Słowackim. Co pokazuje na początek? Oczywiście Trans-Atlantyk, wersję nr 2. I w roku następnym Listopad nr 2. Na przestrzeni lat 1989–2010 trzykrotnie adaptuje i reżyseruje Opis obyczajów wg Kitowicza, znów wraca do Trans-Atlantyku, uzupełnia go Dziennikiem.

Trans-Atlantyk jest oczywiście najbardziej sarmacki z całego Gombrowicza. Dziennik dopisuje do sarmatyzmu teorię, komentarze, obudowuje filozofią polskiej mentalności. Pamiętacie tę słynną diatrybę z ustępu o Sienkiewiczu? „Literatura XVI i XVII stulecia prawie zawsze utożsamiała urodę z cnotą. Nie było w niej miejsca na piękność zrodzoną z życia. Życie ukazywało się okiełznane moralnością i tylko młodzieniec zacny, bogobojny i poczciwy mógł dostąpić kanonizacji estetycznej w sztuce. Stąd genialny nieomal kryzys piękności polskiej XVIII wieku, który postawił nas oko w oko z Brzydotą, z Rozwiązłością naszą... Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie otarliśmy się bliżej o piekło i niewiele warta jest myśl o Polsce i Polakach, która pomija okres saskiego błazeństwa. Polak poczuł się karykaturą Polaka. Zrozpaczeni poczuciem okropności i śmieszności, stoczyliśmy się w sklerozę i w farsę.

Saska groteska, to samoudręczenie w brzydocie i głupocie, zawiodłaby nas do wyższych postaci piękności i rozumu. Dokonalibyśmy może ważnych odkryć, gdyby... gdyby nie Mickiewicz. Mickiewicz złagodził nam bóle, nauczył nas nowej piękności i sprawił, że znowu staliśmy się zadowoleni z siebie”. I tak dalej, i tak dalej.

Kiedy Andrzej Konopka, ucharakteryzowany na Sarmatę, z doklejonymi wielkimi brwiami i wąsiskami, wykrzywiając się groteskowo, referuje w Imkowych Dziennikach te gorzkie frazy, mam poczucie, że coś się domyka. Te Dzienniki sumują sarmatyzm Grabowskiego ożywiony trzydzieści lat temu Pamiątkami Soplicy. Dziś są jego esencją, ale i przekroczeniem. Bo tu już nie chodzi tylko o podstawienie nam lustra sarmatyzmu w celach poznawczo-dydaktycznych. O pieklenie się na Polskę, na Polaka, na nasz zaścianek umysłowy, na nasze głupstwa i zadęcia, nasz kościółek codzienny i odwieczne swary. Idzie o to, czy będziemy umieli wyskoczyć z obesranych, za przeproszeniem, polskich majtek. Grabowski stawia nam przed oczami już nie tyle Polaka, co samego Gombrowicza: przyjrzyjcie się bacznie temu dziwolągowi. Może przyda się na dzisiejsze czasy – jako model, wzór, osobowościowa makieta. Zdejmijmy go z cokołu polskiego wieszcza, autora z lektur, albo, odwrotnie, antypolskiego zdrajcy. „Nie róbcie ze mnie taniego demona” – brzmią ostatnie słowa Gombrowicza na Imkowej scenie. To jest przesłanie i prośba zarazem. Także od samego Grabowskiego.

Niby nic nowego... Gombrowicz jako wzór „innego Polaka” był lansowany przez środowiska intelektualne co najmniej od lat siedemdziesiątych, kiedy jego teksty weszły do krwiobiegu kultury już nie jako lekko zakazana awangardowa prowokacja literacka, ale jako kontrpropozycja wobec oficjalnego „Polaka zbiorowego”, socjalistycznego, „ludowego”. Ten Gombrowiczowski Polak miał być wolny i niezależny, jednostkowy i zbuntowany, stanowić antidotum na drętwotę i mierność socjalistycznego stylu życia. Także na ciągoty nacjonalistyczne: Gombrowicz ostrzegał, że kiepskiego wzbudzimy Polaka w Polaku, rozpalając jego ksenofobię. Adresatem był raczej towarzysz Moczar niż ksiądz proboszcz czy arcybiskup; Jankowscy, Rydzyki czy Głódzie nie stanowili jeszcze wtedy problemu ani Kościoła, ani społeczeństwa. Przynajmniej tak widocznego problemu.

Dzisiaj, po dziesięcioleciach, „model Gombrowicz” znaczy już coś dosyć innego. Po drodze towarzysz Moczar urósł w siłę i wcielając się w Romana Giertycha, otwarcie usiłował wyrzucić Gombrowicza ze szkół. Jeszcze jawniejszą kwestią stał się nacjonalizm kościelny. A nawet dwa nacjonalizmy – jeden spod znaku martyrologii narodowo-wyzwoleńczej (nazwijmy go jankowszczyzną) – i drugi, żerujący na „odwiecznej” ludowej pobożności (tego ochrzcijmy rydzykizmem). Oba przy tym, oczywiście, powoływały się na „prawdziwego Polaka” jako właściwego człowieka na właściwym miejscu. Na to wszystko przyszła domowo-wojenna atmosfera wywołana smoleńską katastrofą. Co w tym tyglu miałby do roboty Gombrowicz, kiedy już wszystko, co miał do powiedzenia o Polakach, zostało wygadane do cna?

Scena Grabowskiego jest właściwie pusta, jeśli nie liczyć paru krzeseł i obecnego tylko na początku dziwacznego płóciennego namiotu-konfesjonału. To z jego wnętrza przemawia Andrzej Konopka jako wąsaty Sarmata-Sienkiewicz. Potem, pod koniec, wjedzie kilka leżaków. Przedmioty są czysto usługowe i nie ma co sobie zawracać nimi głowy. Panami sceny są aktorzy i operowa śpiewaczka, parokrotnie wchodząca na zasadzie intermedium. Wszyscy, łącznie z nią, są Gombrowiczem rozpisanym na głosy.

Już raz wcześniej – w krakowskim Tangu Gombrowicz – Grabowski wypróbował ten chwyt. Wtedy Gombrowiczów (jako protagonistów na tle większej obsady) było czterech, Peszek, Trela, Frycz i Globisz. Teraz jest siódemka, w tym trzy kobiety. Teatralnie Dzienniki należą do tej samej rodziny, co Opisy obyczajów czy spektakle Schaefferowskie. Grabowski, co wie każdy teatralny ciura, ma niebywały zmysł teatralizacyjny, umie ożywić dowolny tekst jednym, dwoma pomysłami uruchamiającymi jego wewnętrzny dramatyzm. Jeśli sam temat podzielony między aktorów niedostatecznie unosi sceniczne życie tekstu, podbija go muzycznością słowa, czego nauczył się kiedyś od Schaeffera w MW2. Widowisko składa się ze scenek-koralików konstruowanych wokół jednego tematu; nie zawsze wszystkie bywają równej jakości, ale że zazwyczaj każdemu widzowi te jakości nieidentycznie się rozkładają, trudno o jednoznaczny osąd, co lepsze, co słabsze.

Peszek, najwierniejszy z Gombrowiczów Grabowskiego, w kolonialnym jasnym garniturze, lekkim kapeluszu, z właściwą sobie brawurową dezynwolturą wchodzi tu w Gombrowicza-Gonzala, starzejącego się artystę filozofa, który odkrywa marność uczonego Słowa wobec niemego głosu Ciała. Podczas argentyńskiego wykładu o „tematyce współczesnej” łapie się na fascynacji dłońmi swoich słuchaczy; ta przeradza się w adorację młodego czanga, lokalnego kelnera-posługacza. I nagle czango wchodzi na scenę... Autentyczny Latynos z marzeń zakwitających dziewcząt i przekwitających gejów, jedyna postać dodana do teatralnej materii Dzienników. Jego namacalna, urodziwa cielesność jest w swojej dosłowności jedynym momentem scenicznego przejścia na stronę rzeczywistości uobecnionym słowem, uwiarygodnioną literaturą.

Piotr Adamczyk to Gombrowicz w pełni intelektualnej aktywności, namiętnie polemizujący z sienkiewiczowsko-mickiewiczowskim Polakiem zadowolonym z narodowych przewag, z „naszych Noblistów”, „naszego Wawelu”, naszego Słowackiego i naszego bycia przedmurzem chrześcijaństwa, nienawidzący polskiego wzmożenia narodowego, w którym widzi głównie kompleksy wobec świata. To Gombrowicz najbardziej znany, czytankowy niemal. Po premierze słychać było głosy, że niepotrzebnie aż tyle go było, bo czytankowy, bo oczywisty. Ale bez tego Gombrowicza nie byłoby Dzienników. A wręcz... Gombrowicza samego. A jak tu Gombrowicz bez Gombrowicza? Winien być choćby dla tych, którzy go nie znają. Bo nawet Gombrowicz, choć jest, to przecież jakoby go nie było. Jak wielu innych, którzy niby są, ale tylko w naszym wyobrażeniu, że powinni być. Tak jak nie ma Mrożka ani Różewicza, nie ma Herlinga ani Gałczyńskiego, nie ma Wata, ani naprawdę Miłosza też nie ma, choć nam się zdaje, że to niemożliwe, bo przecież są, muszą być. Ale, jak proroczo śpiewał Grzegorz Turnau, „nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza, nie ma Słowackiego i nie ma Tuwima”. A kto wie lepiej niż człowiek śpiewający dla tysięcy.

Adamczyk, którego wielu nie podejrzewało o prawdziwy talent sceniczny, bo trochę go nadużył swoimi filmowymi Szopenami i papieżami, jest bodaj największą aktorską rewelacją Dzienników. Ten niby-anty-polski Gombrowicz nie ma w sobie nic z ohydnego wroga ojczyzny, ani ogon mu nie wystaje ze spodni, ani pianą złowrogą nie toczy. Jest miły, delikatny, uroczy, wyrafinowany, piekielnie inteligentny i świetnie tańczy krakowiaka. Tylko zaślepiona sobą polskość mogłaby takiego nie wziąć w objęcia.

Jeszcze inny jest Gombrowicz Iwony Bielskiej. To mentor polityczny, nie mogący zaakceptować fundamentalnego dla demokracji założenia, że w wyborach równy głos ma uczony i idiota, mędrzec i cham. Intelektualista przerażony zbiorową siłą ludzkiej ciemnoty tłamszącej indywidualne światłe myśli, pomniejszającej wzloty ducha, wypaczającej i banalizującej prawdy głoszone przez wybitne jednostki, krewniak Witkacego. Nie znoszący hipokryzji w życiu i sztuce.

Gombrowicz Konopki i poniekąd Karolaka to ziemski szlachciura ufający bardziej naturze niż człowiekowi z jego nieobliczalnością. Ten Gombrowicz nie chce się do końca oddać nikomu i niczemu, zawsze woli być na uboczu, przy sobie trwać i dla siebie. Wróg fanatyzmu i skrajnych idei, równie daleki od doktrynalnego katolicyzmu, co od profetycznego komunizmu, w imię wolności własnej nie poświęci się żadnej stadnej wierze. To on, Bóg-człowiek sam dla siebie i przed sobą tylko odpowiedzialny, głosem Tomasza Karolaka opowie słynną historię ratowania żuczków na plaży. A przecież katolicyzm jest mu perwersyjnie bliski... Bo, jak twierdzi, zarówno katolicyzm, jak on sam nie mają zaufania do człowieka.

Magda Cielecka, krucha i delikatna, to Gombrowicz, który mówi o sobie: nie jestem stworzony do wojska, do bicia się za ojczyznę. „Jako żołnierz byłbym katastrofą”. W końcu Mickiewicz i Szopen też się nie bili, na polu walki byliby tylko śmieszni. Jest po stronie miękkości, amorfizmu, nieuchwytności. To właśnie Cielecka mówi wspaniały monolog o poceniu się, mglistości upału, niezdolności do trwałej i konsekwentnej postawy. Trzymana pod ręce przez Konopkę i Karolaka, przelewa się, chwieje, opada i osiada, jakby utkana z półpłynnej, półprzezroczystej materii: próbujecie mnie złapać, ale i tak się wam wymknę.

Wreszcie Gombrowicz ostatni, najbardziej zadziwiający i najbardziej osobny. Gombrowicz Olgi Mysłowskiej, już po raz drugi zaangażowanej przez Grabowskiego (debiutowała w Opisie obyczajów III) śpiewaczki operowej o wspaniałym głosie i giętkim ciele baletnicy. W swoich kilku wejściach-intermediach śpiewa i tańczy Gombrowicza lirycznego, poetyckiego, zachwyconego urodą świata. Poddanego nieuchwytnej metafizyce chwili, w której zawieszony zostaje intelekt, myśl ulega uczuciu, uroda życia przenika wprost do serca i wyobraźni. Jej Gombrowicz płynie statkiem po Rio Parana i ma wrażenie, że cały świat z nim płynie, niebo dziwnie świeci, bo oto „Zza płota czarnej chmury wyjrzała olbrzymia, tryskająca, czerwona facjata i lunęła horyzontalnie potokiem lśnień wskutek czego lustro wód stało się skośne a najdalsze archipelagi tam, za przesmykami, w głębi zatok, dostąpiły wniebowzięcia”. Ten swój Diariusz Rio Parana Gombrowicz zapisywał kursywą – i tu też niech tak zostanie. To najpiękniejszy i najbardziej wzruszający Gombrowicz, rzadki gość.

Jaka z tego teatru siedmiu wcieleń Gombrowicza nauka? Choć spektakl często zabawny, przecież to nie tylko „gra w Gombrowicza”, jak powiedziałby znawca mistrza Witolda, Jerzy Jarzębski, dowcipna i błyskotliwa, typowa dla teatru Grabowskiego, gdzie gorzkie i dotkliwe miesza się z lekkim i uciesznym. Mam nawet tu i ówdzie pretensję do reżysera, że za lekkie to miejscami i za ucieszne. Że Gombrowicz zasługuje na głębsze kolory i ostrzejsze tony. Jeśli mamy mówić coś naprawdę o dzisiejszej Polsce i dzisiejszym Polaku, to gry i zabawy w stylu Opisu obyczajów już tego nie uniosą. Ale wróćmy do podstawowego pytania: co mamy z tym Gombrowiczem z IMKI zrobić? Jak go potraktować? Jak spożytkować?

Nie wiem, czy dobrze odczytuję intencje Grabowskiego, ale spróbuję tak. Polacy, powiada Grabowski, przestańmy o sobie myśleć w kategoriach wyboru – po której jestem stronie. Na kogo głosowałem, czy jestem za katolicyzmem, czy za ateizmem, wolę PiS czy PO, kocham Rydzyka czy Michnika, jestem z Bobowej czy z Marszałkowskiej, mam trzy klasy podstawówki czy papier docenta, wolę siatkówkę czy narty, kocham Zosię albo jestem gejem, i tak dalej, i tak dalej. Gombrowiczów może być siedmiu albo siedemnastu, ale przecież to jeden Gombrowicz. Niewierzący katolik, antynarodowy patriota, żonaty homoseksualista, elitarny demokrata.

Wiem, to wszystko brzmi niepoważnie. Patchwork to kiepski wzór na model życia. Każdy chciałby być jeden, osobny i wyraźny, i dokładnie wiedzieć, gdzie jest mój wróg i jak wygląda (Gombrowicz też chciałby...). No dobrze. Ale przecież Gombrowicz udowodnił całym swoim życiem, że to jest wykonalne. Można być niezależnym, pojedynczym patchworkiem i wyrazistą, osobną mieszanką sprzeczności. Trzeba się tylko wewnętrznie otworzyć, także na wroga w sobie. Przestać stać na palcach i uważać, że wszyscy są przeciw mnie.

Jeśli takie były intencje Grabowskiego, to jestem za. Jeśli nie, to lepiej niech będą.



Tadeusz Nyczek
Teatr
17 lutego 2011
Spektakle
Dzienniki