Na przecięciu światów - życia i teatru

Festiwal Retro/per/spektywy 2010 otwarto na wolnym powietrzu, pomiędzy fabrykami. Na inaugurację zjechali się wszyscy członkowie wieloogonowej grupy Chorea, co jest zjawiskiem niecodziennym. Przy akompaniamencie Pawła Passiniego, mowy okolicznościowej podjął się Tomasz Rodowicz, opisywany w folderze jako najlepszy przyjaciel psa Zenona. Prócz podziękowań i zapowiedzi zdementował plotkę, jakoby na festiwal otrzymał od władz 10 milionów złotych

Wystawa „Poligon ciała i okoliczności” zaserwowoana przez Pawła Korbusa, istotnie miała charakter retrospektywy i była niezłym kąskiem dla tych, którzy śledzili rozwój Chorei przez te 5 lat. Można było pogłaskać kukłę polską z Manewrów Patriotycznych, dotknąć syfonu i młynka z „Gier pana Cogito”, zajrzeć do wielkiej magicznej wanny, w której odbywała się projekcja. Do tego zdjęcia, instalacje, multiplikowane fragmenty spektakli i innych form aktywności, żeby nie powiedzieć- nadaktywności grupy. Cały ten miks osadzono w chropawych, dekadenckich wnętrzach Fabryki, klimatem przypominających słynną Anabasis z Festiwalu Dialogu Czterech Kultur. Ale na tym poligonie jedno ciało nawet było żywe, (choć zapewne uwikłane w postępującą mineralizację, szerzej opisywaną w „Odpoczywaniu” Passiniego).

* * *
Po spektaklu „Grotowski - próba odwrotu” zaproszono widzów na multimedialnykoncert plenerowy „32 minuty”. Na ciepłe słowa zasługuje ciekawa aranżacja festiwalowej przestrzeni, możliwość swobodnego przemieszczania się po wnętrzach, „zewnętrzach”, plaży z leżakami i designerskiej kawiarni. A także przychylny stosunek do dzieci i psów, co rzadko zdarza się na festiwalach. Takie połączenie sztuki wyższych lotów z przytulnością zdaje się wypełniać lukę, której do tej pory nikt w Łodzi nie próbował napełnić.

* * *

„Gry w pana Cogito” Chorei, znane już łódzkim widzom, dojrzewają ze spektaklu na spektakl niczym dobre wino. Aktorzy, świetnie opanowawszy partyturę, bawią się formą, nie przeszkadza im zmiana sceny z Fabryki Sztuki na AOIA. „Gry”, nasycone mocnymi obrazami, śpiewem, zaskakującymi puentami, igrają sobie z tradycją po herbertowsku, klasykę oglądając z góry, z dołu i od spodu.

* * *

Choć według Boga nasz dół to góra, a góra to dół. A kto tego nie zrozumie, nieodowołalnie trafi do piekła. Ta konstatacja stanowi punkt wyjścia dla przewrotnej „Lajloni” Teatru Kana. Bajki ukochanego filozofa Kołakowskiego zadziwiająco łatwo dają się ugnieść w teatralną materię. Znów zabijają ćwieka pytania: Czy da się zamówić globus naturalnej wielkości? Czy dusza może popełnić błąd po śmierci i wydostać się z raju, gdy tego zapragnie? Czy w niebie nie jest nudno? Czy lemury są lemurami bo zamieszkują Lemurię, czy Lemuria zwie się Lemurią bo mieszkają w niej lemury? I tak dalej. Plusem Kany jest zmiksowanie bajek z obnażeniem teatralnej kuchni: aktorzy rugają się po imieniu, kłócą, nabijają z siebie nawzajem. Podczas przerwy wkurzają się na swoje nawyczki takie jak: recytowanie cytatów, międlenie gumowych kółek, dokazywanie z kijem czy chodzenie w pióropuszu (A ty co? Mario Awario?). Podirytowani, tworzą wrogie obozy, wreszcie znajdują kozła ofiarnego i usuwają go, parodystycznie przedstawiając istotę większości konfliktów, których źródlem jest zwykłe zmęczenie materiału. Niby to wszystko już było, ale Kana czyni to z wyjątkowym smakiem. Odważnie zbliża się do kabaretu, ale cały czas pilnuje granicy między teatrem a skeczem. Tworzy tak przekonującą wizję, aż zapominamy, że Lajloni na żadnej mapie nie ma.

* * *

Na tle obu świetnych spektakli festiwalowego weekendu blado wypadł „Król Kier znów na wylocie” Studium Teatralnego. Choć może „blado” to nieadekwatne określenie, bo na scenie hasała irytująca nadekspresja. Grupa jest znana z morderczej dbałości o formę fizyczną aktorów, tym razem jednak biegania było naprawdę za dużo. Inna sprawa, że nie jest łatwo znaleźć formę do opowiedzenia o wojennych losach Żydów. A jeszcze trudniej na tej bazie stworzyć opowieść o „ponadczasowej mocy ludzkiego oddania i miłości”. Z jednej strony czujemy przesycenie tematem, opowieściami, filmami, wystawami. Z drugiej nasza wiedza o kulturze żydowskiej i holocauście jest rażąco niepełna. Nie da też się ukryć, że na odbiór przedstawienia musiały mieć wpływ okoliczności bardzo banalne – upiorna duszność w sali powodowała, że przedstawienie stało się jeszcze bardziej męczące.

* * *

Udały się natomiast weekendowe koncerty.
Paweł Korbus na koncert multimedialny zaprosił tym razem do wnętrza. Usadził widzów w demobilizujących poducho-kanapach, spowił waniliowym dymem i próbował uwieść muzyką zbliżoną do ambientu. Najmocniej zapadały w pamięć obrazy Korbusa z zawieszoną na sznurku kotwicą, którą szurał po chodniku, z twarzą zakrytą płachtą. „Ja nie jestem żadnym aktorem, ja jestem po prostu człowiekiem”- mówił w „Grotowskim”, „A jak nie wezmę rano leków to mi się w głowie kręci”, dodawał, co zaczynało się układać w całość, w wypowiedź osobistą, ale zarazem artystycznie dojrzałą. Furorę zrobiła parodia nazw projektów typu żenada. ART, nie mogę zasnąć. ART oraz swoisty talizman – laleczka z przywieszoną kotwicą.

* * *

Koncert Chorei „Antyk/trans/formacja” to świadectwo nie tylko badawczej dociekliwości i zdolności muzycznych, ale także umiejętności budowania napięcia i nawiązywania kontaktu z widownią. Występ zaczął się trochę jak w filharmonii. Przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że będą przez godzinę grzecznie stali i śpiewali, w czarnych i czerwonych strojach. Ten koncert to niepowtarzalna okazja usłyszenia pieśni pochwalnych ku czci Apollina, pierwszych hymnów chrześcijańskich, fragmentów Eurypidesa czy Sofoklesa i wielu innych zabytków muzycznych, których całości można się jedynie domyślać, dośpiewywać, czytać jedną kulturę przez drugą. Tak na przykład pieśni greckie przeczytano przez rytm, który zachował się na Bałkanach. W najmniej spodziewanym momencie widzów jednak uraczono „wkładkami” niespodziankami, czyli występami choreograficznymi w nieoczywistych miejscach i strojach np. w satyrowych przebraniach koziołków (Iga Załęczna i Adam Biedrzycki). Niektórych widzów druzgotały jazzowe aranżacje czy piszczące mikrofony, niewątpliwie jednak mieliśmy do czynienia ze zjswiskiem unikalnym, którego nigdzie indziej zobaczyć ani usłyszeć się nie da.

* * *

Za sprawą Pawła Passiniego w kolejnym zakamarku Fabryki żywioł dionizyjski rozhulał się na dobre. „Odpoczywanie” według Wyspiańskiego to oprócz „Gier w pana Cogito” Rodowicza zdecydowanie najlepsza propozycja Retro/per/spektyw.
Spektakl skomponowany z fragmentów kanonicznych i niekanonicznych tekstów wieszcza, kantorowskiej estetyki i ducha mickiewiczowskich „Dziadów” poraża już od pierwszych scen. Dzieci Wyspiańskiego – Helenka, Miecio, Staś, Teodor – rozpaczliwie szukają się nawzajem w zaświatach, posypują ziemią, jedzą robaki, by cofnąć czas do momentu świętej godziny zabaw z ojcem. Ogarnięty wizjami Wyspiański (Maciej Wyczański) snuje opowieści o łopoczących sztandarach, pozłacaniu brudu i dumnych losach narodu. Główną ozdobą sceny jest pozbawiona głowy kukła, usadowiona na fotelu dentystycznym, tuż za drzwiami pomalowanymi w niebo i chmurki. Scenę spowijają tiule, w pokoju Helenki majaczą stare walizki.
Kto się dał nabrać na ten romantyczny sztafaż, niech wie, że przestrzeń gry przemierzają też dzieci „lokalne i współczesne”, które jeszcze przed chwilą, w „kulisach”, pluły i klęły. Po bokach sceny siedzą internauci, wpisując komentarze typu „Wyczański to warszawiak, czyli pewnie z Grójca albo z Legionowa” czy „To jedyny spektakl, w którym można dmuchnąć Wyspiańskiego” - to w momencie dmuchania przez aktorów balonów z wizerunkiem wieszcza, na podobieństwo balonów reklamowych w markecie. Wyczański papugując kukłę oplata się koszulą i udaje, że nie ma głowy. Zwierza się z umiłowania gry w play station miast lektury, tak miłej Wyspiańskiemu. Opowiada o aktorskiej niemożności i trudności z koncentracją u mężczyzny w wieku rozorodczym, gdy koleżanki aktorki ”które nawet nie są chłopakami” tarzają się półrozebrane po ziemi.
Jesteśmy gdzieś na przecięciu światów - życia i teatru, śmiechu i powagi, bogoojczyźnianej tradycji i współczesności, pulsującego serca i śmierci. Czy może właśnie w tym momencie, gdy na monitorze widać równą kreskę, słychać charakterystczny pisk. I nic już się nie da zrobić. Zostaje pustka i proch, a wszystko kafkowskim śmiechem podszyte. Gdzieś tam zaczyna się teatr Passiniego. Oby wieczne odpoczywanie mu nie groziło i reżyserował jak najdłużej...

* * *

Natomiast zupełnie nie targała trzewi „Antygona” Doroty Porowskiej. Spektakl powstał w koprodukcji Chorei z Teatrem Kana. Nie chodziło o przyciągnięcie wycieczek szkolnych sformatowanym dylematem Antygony, ani o cięcie tekstu w celu uwspółcześnienia go. Założeniem była próba dania wyobrażenia, jak mogła być inscenizowana antyczna tragedia. Pomysł bardzo dobry, widać też postępującą pracę nad spektaklem – zmieniono stroje z trampek i koszulek na lekko stylizowane, kobieco-obszarpane suknie, inaczej wygląda oświetlenie. Pieczołowicie odtwarza się dawne układy choreograficzne z waz, rytmikę i śpiew antyczny. Spektakl ma prawo być „niepoprawny i eklektyczny”, jak piszą twórcy w folderze. Ale żeby poruszać, musi mieć dramaturgię. I tekst „Antygony” Sofoklesa ją ma. I to niesamowitą. Tyle, że w spektaklu dramaturgia gdzieś się gubi, rozmywa. Jest miło i momentami ładnie, ale nie ma prądu. Przysypiamy. Nawet śpiew Bibianny Chimiak czy nagi tors Huberta Domańskiego nie ratuje sytuacji. Przy całym szacunku dla ogromu pracy badawczej i aktorskiej, spektakl wymaga dalszych zmian, jeśli ma się cieszyć powodzeniem.



Paulina Ilska
Reymont
31 lipca 2010