Na spektakl do Bielska-Białej

Premiera spektaklu opartego na niezrealizowanym scenariuszu filmowym Ingmara Villqista w jego reżyserii odbyła się w Teatrze Polskim 31 marca. Tuż po niej rozpoczęła się dyskusja, która niestety najczęściej pomija to, co stanowi o wartości artystycznej spektaklu, a koncentruje się raczej na problemach stosunków narodowościowych na Śląsku i tego wszystkiego, co dzieje się w tej kwestii ostatnio. Dziś konsekwentnie będę omijał ten temat.

Zainteresowanych takim kontekstem sztuki (bardzo ważnym!) odsyłam do polemicznej względem Henryki Wach-Malickiej recenzji http://darjez.wordpress.com/2012/04/02/kiedy-sztuka-przemawia/.

Sztuka opowiada o pierwszych latach po zakończeniu wojny i niezwykle skomplikowanych relacjach panujących wtedy na Śląsku. Obóz w Świętochłowicach, w którym dochodziło do bestialstw popełnianych na Ślązakach, wzajemna niechęć ludzi mieszkających tu od pokoleń i przyjezdnych, zagubienie tych drugich w obcym, niezrozumiałym świecie - kocioł! I w tym kotle historii próbuje znaleźć sobie miejsce miłość. Miłość skaleczona przez wojnę, miłość bez szans, uczucie bez namiętności, którego cień zaledwie pojawił się między Hansem Schneiderem, rdzennym Ślązakiem, desperacko próbującym ocalić godność człowieka w świecie, w którym prawie ją unicestwiono i Marzeną Daniszewską, nauczycielką, która przyjechała na Śląsk z nakazem pracy. Ta miłość - niemiłość jest właśnie tym właściwym okienkiem, który zostawił nam Villqist dla wglądu w świat przenicowany i wypalony. Ta miłość-niemiłość ma wszystkie cechy, które nie pozwalają nam w nią wierzyć. Dlatego właśnie to ona najbardziej świadczy przeciwko wojnie i temu, co ludzie zrobili sobie nawzajem przy jej okazji. Oryginalne to spojrzenie, nienachalne, raczej sugerowane i być może dlatego przez niektórych niedostrzeżone. A szkoda, bo warto tę subtelną konstrukcję Villqista przejrzeć.

Reżyser i aktorzy stanęli przed nie lada wyzwaniem. Przede wszystkim niełatwo przenosi się na scenę to, co przeznaczone było na potrzeby filmu. Wyzwaniem dla Ingmara Villqista stało się przede wszystkim tempo. Było ono niezbędne jeśli chciał pomieścić w spektaklu wszystkie niuanse, które zamierzył. To tempo dla niektórych recenzentów jest dużym mankamentem. Twierdzą, że aktorzy wchodzili i wychodzili po wyrecytowaniu kilku kwestii, że spektakl miał charakter wiecu, czy też okolicznościowej akademii. To co najmniej duże uproszczenie. W żadnym razie nie przeszkadzała mi przyjęta przez reżysera koncepcja. Tempo w następowaniu po sobie wydarzeń wręcz potęgowało wrażenie niepokoju, niepewności i chwiejności rzeczywistości, którą oglądam.

Aktorzy. Można powiedzieć, że sami poniekąd znaleźli się w okolicznościach niekomfortowych. Dlaczego? To oczywiste. Villqist prowadził ich, wręcz purystycznie nie pozwalając epatować nadmiarem środków. To dlatego Artur Święs wykreował człowieka irytującego swoim pogodzeniem ze wszystkim co los mu niesie, to dlatego Marzena Daniszewska Anny Guzik irytuje swoim zachowaniem. Tajemnicą sukcesu obu kreacji jest ich surowość, bardzo płytka emocjonalnie relacja między nimi jest taka jak i miłość, czy raczej jej iluzja, której doświadczyli. Uważam tę relację za jeden z większych sukcesów reżysera i aktorów. Villqist bowiem pokazał ją tak delikatnie, że mogli ją utopić w nadmiarze nadprodukowanych "emocji". Tymczasem pokazali nam poranioną, kaleką miłość rozpiętą miedzy skrajnymi i mocnymi manifestacjami z jednej strony prawie mesjanistycznego poświęcenia Schneidera, które jest wszak tylko alibi dla jego bezradności, a z drugiej irytującego, roszczeniowego i pełnego histerii stosunku Marzeny Daniszewskiej do świata, którego nawet nie próbuje poznać. I to, co pokazali nam Święs i Guzik jest jak najbardziej adekwatne do tego, co mieli opowiedzieć. Zapewniam, że nie każda aktorska para potrafiłaby tego dokonać.

Chciałbym jeszcze wspomnieć o trójce aktorów. Przede wszystkim Tomasz Lorek. Rola rosyjskiego oficera Kiereńskiego była naprawdę znakomita! Grażyna Bułka i Kazimierz Czapla, jako Państwo Bainerowie byli prawdziwie przejmujący. Zatrzymam się jednak przy Grażynie Bułce. To, co pokazała w scenie, w której kąpie skatowaną Elwirę jest tym, o co w teatrze najtrudniej. Potrafiła bowiem sprawić, że widza ogarnia wzruszenie wręcz dławiące, które jednak nie mija, poddane potem "trzeźwej refleksji". Trwa. I to już jest mistrzostwo, które zresztą u tej Czarodziejski Śląskiej Sceny wcale nie dziwi.

Na koniec słów kilka o stronie wizualnej spektaklu. Subiektywnie muszę stwierdzić, że o ile jak najbardziej odpowiadał mi rodzaj wielkiego podestu zastosowany przez Villqista, o tyle przerysowany, a w zasadzie zbyt zdetalizowany był ten bifyj z tyłu, te obrazki na ścianie. Stół z dwoma krzesłami jakoś bardziej korespondowałby z tym, co poza domowym ogniskiem. Niby rozumiem intencję pokazania czegoś stałego, ciepłego - śląskiego domu, ale...

Zupełnie natomiast nie broni się całkowicie trywialna scena z parą kochanków w lesie, nagle rozdzieloną przez patrol MO. Oj to prawdziwa łata na materii tego spektaklu! Parka rodem z sentymentalnej opowiastki, ona z koszykiem w ręku, on z aparatem fotograficznym. Pląsają, dotykają się i nagle. groza! Znaczy, miała być groza po pojawieniu się MO, była cokolwiek farsowa, oderwana od reszty etiudka. Wyrzucić! Jeśli zaś przy mankamentach - razi jeszcze troszkę prześpiewany początek. Za długo tej opery na wejściu i wyjściu, za dużo "las szumi", za dużo tych dźwięków. Te cięcia mogą być o tyle cenne, że czas w tym spektaklu jest bezcenny. Co oszczędzi się na blichtrze, można dołożyć w emocje.

Samo zakończenie chciałbym jeszcze omówić. Przeniesione do Nieba, w którym spotykają się bohaterowie. Niektórzy twierdzą, że naiwne. Tak, jest naiwne, ale tą prawdziwą naiwnością, śląską, podszytą mistycyzmem i głęboką religijnością. To takie położenie ręki na czole. Było mi potrzebne po tym spektaklu.

Nie będę całości oceniał w żadnych kategoriach ogólnych. Będę bardzo subiektywny i konkretny. To był jeden z najlepszych spektakli, jakie oglądałem od wielu lat. Mimo mankamentów, mimo drobiazgów, które wszak będę tym samym, co drobny ubytek w cennym arrasie. To przede wszystkim spektakl ważny. Trzeba go obejrzeć i wyrobić sobie zdanie. Turystyka teatralna do Bielska-Białej niech stanie się faktem.

Mamy bardzo blisko.



Dariusz Jezierski
www.dwamiasta.pl
6 kwietnia 2012