Nad wodą wielką i czystą

"Udając ofiarę" to komedia, w której nie ma nic śmiesznego. Na deski Teatru Ludowego w Krakowie przeniesiony został spektakl braci Olega i Władimira Presniakowów, w reżyserii Andrzeja Bubienia, po raz kolejny udowadniający, że Rosja to kondycja człowieczeństwa, nie tylko miejsce geograficzne. "Izobrażaja żertwu", nazywana przez krytykę "łobuzerską parafrazą Hamleta", to opowieść snująca narrację o filozofii imitacji. Stawiająca pytanie o możliwość substytucji, o podróbkę w wydaniu najważniejszym - bo egzystencjalnym.

W sztuce Shakespeare\'a Marcellus zauważa gorzko: „Jest coś chorobliwego w państwie duńskim”. Wala (Piotr Franasowicz) to trzydziestoletni bohater wymyślony przez rosyjskich dramatopisarzy: z wykształcenia (starannego) filozof, dogłębnie zresztą cierpiący na tanatofobię. Przypadkowo i zupełnie powierzchownie jego strach nadaje tytuł całej historii – nieprzystosowany do realiów życia chłopak najmuje się jako statysta, grający trupy na potrzeby eksperymentów śledczych policji. Udając ofiarę jednak, trafia na trop sprawy o zasięgu globalnym – odkrywa, podobnie jak Hamlet w Danii, że Rosja jest więzieniem. Tak naprawdę jednak jego obserwacje swą totalnością przekraczają jakiekolwiek granice państwotwórcze. Udawać albo nie udawać – oto jest pytanie.

Widzowie, podobnie jak aktorzy, od pierwszych już sekund przebywają nad wodą: wielką i czystą. Cała scena została zalana, artyści brodzą w coraz brudniejszej cieczy, strop sali zaś spowijają przepiękne, świetlne odbicia, które mają jeszcze moc zwodzenia bajkowością zjawiska. Ale woda nie znalazła się tam przez przypadek – to ona pierwsza w swojej refleksyjności, kopiowaniu obrazów rzeczywistości udaje. Jak Mickiewicz w Szwajcarii („Nad wodą wielką i czystą / Przebiegły czarne obłoki, / I woda tonią przejrzystą / Odbiła kształty ich marne”), tak odbiorca premierowej sztuki Teatru Ludowego staje oko w oko z realnością kłamstwa. Cóż bowiem w przedstawieniu dzieje się naprawdę? Ano – niewiele. Walę co jakiś czas odwiedza zmarły ojciec (Andrzej Franczyk), oskarżający o swą śmierć świeżą wdowę i własnego brata. Przyszła żona młodego filozofa – Olga (Iwona Sitkowska) pozoruje swoje do niego przywiązanie: w istocie siła ich związku leży w lenistwie, kobieta nie ma już sił na poznawanie kolejnej osoby „od nowa”. Policjanci, dla których pracuje Wala, nie są w ogóle zainteresowani wizją państwa prawa, poszukiwaniem opiewanej sprawiedliwości, każdy z nich ma swoje małe życie, swoje małe ambicje, nie aż takie znowu małe przywary.
Fałsz wrasta także w szczegóły: zamiast chleba, na kolację można spożyć makaron (zwłaszcza, gdy nikomu nie chce się iść do piekarni), na basenie można spróbować wejść do wody w slipkach, jeśli zapomniało się kąpielówek, fanatyzm nazywać można miłością i oddaniem, zamiast literatury pięknej da się czytać książki o tym, jak stworzyć samego siebie... Apogeum absurdu komedia osiąga w nie-do-końca-japońskiej restauracji, gdzie kelnerka i jednocześnie kobieta po przejściach, a na pewno paru głębszych kieliszkach (Marta Bizoń) udaje Japonkę, by tym odróżnić się od konkurencji w branży gastronomii orientalnej (gdzie obsługa kreuje się na samurajów). Co gorsze – ta strategia brzmi dość sensownie. I już jesteśmy w domu. To znaczy w Rosji, a właściwie w Polsce, to znaczy nigdzie, ale tak de facto wszędzie.

Prawdziwa jest jedynie ryba fugu – jej istotność podkreślają skrojone w jej kształt przepiękne lampy restauracyjne. Prawdziwa, bo nie pojawia się w sztuce inaczej niż tylko werbalnie – prawdziwa, bo w rzeczywiści toksyczna, jeśli źle przyrządzona. Prawdziwa, bo podobnie, jak Wala – żyje pod rękę ze śmiercią, aby żyć naprawdę.

Jest coś chorobliwie przejmującego w mechanizmie, jakie wymyślił sobie główny bohater na potrzeby trzymania w ryzach swojego panicznego lęku. By oswoić nadchodzącą śmierć postanowił z wielkim natężeniem przypominać sobie o jej bliskości. Udając ofiarę w eksperymentach policyjnych, w swoim mniemaniu, niemal dotyka widma. Tymczasem – rekonstrukcje owe, przekłamane, upokarzające, wykrzywiające prawdę – wytwarzają kokon, retuszujący jakiekolwiek prawdopodobieństwo. Jedyna rzecz, która w życiu Wali była autentyczna – śmierć jego ojca i ta przyszła, ale i pewna, jego własna – wyzwala w nim paranoiczny strach. Obroną przed nim staje się wyprodukowanie kłamstwa – kłamstwa, które dodatkowo dla siebie samego nawet należy zakamuflować. Powinno się proceder ten uprawiać z wielką skrupulatnością – w końcu wokół, jak okiem sięgnąć, płynie woda – a ona ma świadomość, co odbija.

Doskonałe rozwiązania scenograficzne (za scenografię odpowiada Anita Bojarska), wymagające znakomitego zorganizowania i współpracy zarówno na scenie, jak i w poza nia, wyważona opowieść, przeplatana soczystymi, humorystycznymi fragmentami mimo wszystko nie pozwalają zapomnieć o tekście dialogowym. Mimo wszystko, bo tekst jest miejscami przegadany. Może i nie było innego wyjścia – jak przekazać frapujące pytanie o imitację w teatrze, gdzie wszystko in status nascendi jest udawane? Może i nie było innego wyjścia, a może to też tylko pozór. Przedstawienie w reżyserii Andrzeja Bubienia stara się przekonać, że, aby zainicjować refleksję nad kategorią prawdy, trzeba sięgnąć (momentami) po dosłowność i moralitet. Że jeśli Wala ma być odkształcony, dobrowolnie się zniekształcający, zmiennokształtny w zależności od sytuacji, to ma być jednocześnie nijaki. Wychodziłoby zatem, że kłamstwo istotnie jest atrakcyjniejsze – przynajmniej estetycznie. Gubi się w tym wszystkim misternie budowany sens spektaklu – a przecież skoro o fizyce należy mówić z zastosowaniem terminów fizycznych, to o kłamstwie wypadałoby opowiedzieć eskalacją kłamstwa. Oczekiwałoby się postaw podobnych do hrabiny, co szmaragdy podbijała zieloną bibułą, by wydawały się prawdziwsze. W „Udając ofiarę” tego przerysowującego gestu zabrakło, wyolbrzymienie zastąpiono omówieniem. Czy sztuka na tym traci? Pewnie nie zyskuje, ale można ową dydaktyczność wybaczyć.

Scenę zalewa wielka woda. To jeden z tych niezwykłych elementów scenografii, które, już przez sam swój fakt istnienia, stają się wspólnym doświadczeniem dla całej publiczności, wytwarzają prywatno-publiczne doznanie intymne. I o tę grę poruszeń idzie, o tę indywidualną wiwisekcję własnego postępowania: „Na me dzieciństwo sielskie, anielskie, / Na moją młodość górną i durną, / Na mój wiek męski, wiek klęski; / Polały się łzy me czyste, rzęsiste” (A. Mickiewicz) - powtórzę: sceną zalewa wielka, krystaliczna woda... która odbija twarze nasze marne.



Anna Gębala
Dziennik Teatralny
24 maja 2011
Spektakle
Udając ofiarę