Najprawdziwsza prawda na nowej łódzkiej scenie

Scena Monopolis to nowe miejsce na teatralnej mapie Łodzi. W klimatycznych odrestaurowanych wnętrzach dawnego Monopolu Wódczanego powstał impresaryjny teatr, którego działalność zainaugurowała premiera spektaklu „Śmierć i dziewczyna" Fundacji Kamila Maćkowiaka. Czy to przedstawienie jest zapowiedzią profilu nowej łódzkiej sceny?

Jeśli tak, to „Śmierć i dziewczyna" na podstawie sztuki Ariela Dorfmana sygnalizuje, że Scena Monopolis będzie specjalizować się nie tylko w komediowo-farsowym repertuarze. Nie zabraknie miejsca dla sztuk poważniejszych, zarówno tych wywołujących refleksję, jak i grozę. W takim też nurcie sytuuje się premierowa „Śmierć i dziewczyna" w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego.

Zaskoczenia jednak nie było. Inauguracyjna premiera została zrobiona „po bożemu", choć bez teatralnych fajerwerków. Poznajemy losy małżeństwa Escobarów – Gerarda (Kamil Maćkowiak), wpływowego polityka, przyszłego ministra sprawiedliwości, a póki co nominowanego przez prezydenta członka komisji badającej przypadki łamania praw człowieka, i jego żony Pauliny (Jowita Budnik), dawnej opozycjonistki, aresztowanej i brutalnie torturowanej w czasach faszystowskiego reżimu. Pewnego dnia pojawia się w ich domu (piętrowy dom to monumentalna jak na Fundację Kamila Maćkowiaka scenografia) mężczyzna, doktor Miranda (Mariusz Słupiński), którego Paulina rozpoznaje jako swojego dawnego oprawcę. Od tej chwili zaczyna się gra, która ma doprowadzić do – wspominanej wielokrotnie w spektaklu – „najprawdziwszej prawdy".

Trudno jednak rozstrzygnąć, gdzie ona leży. Postaci zostały skonstruowane tak, że cały czas podważana jest wiarygodność ich racji. Grana przez Jowitę Budnik Paulina została przedstawiona jako kobieta smutna i przybita, wpadająca w panikę na dźwięk stukania do drzwi, a w chwilach wielkich emocji stająca się rozhisteryzowaną furiatką. Czy więc można jej wierzyć, że rozpoznała po głosie swojego oprawcę, skoro rzekomo rozpoznawała go już wielokrotnie w innych osobach? Po czyjej stronie jest racja? Po stronie rozhisteryzowanej wymachującej bronią Pauliny czy przerażonego, uwięzionego przez nią doktora? A może to on wodzi wszystkich za nos, przekonująco grając strach i udając niewinnego?

Spektakl nie jest jednak pojedynkiem jedynie między ofiarą a katem. To także pojedynek małżeński. Czy mąż uwierzy rozhisteryzowanej żonie? Czy będzie ona potrafiła go przekonać do swojej racji? To ciekawe przesunięcie – wydarzenia oscylują bowiem nie tylko wokół motywu zemsty za dawne krzywdy, ale przede wszystkim wokół destrukcyjnego wpływu, jaki traumatyczne przeżycia wywarły zarówno na psychikę Pauliny, jak i na jej relację z mężem. Ten wątek relacji małżeńskich pozwala wejrzeć głębiej w postaci i ich uczucia, choć jednocześnie nieco hamuje tempo akcji. Takie postawienie akcentów umożliwia też inne spojrzenie na motywacje bohaterów. O co walczą Paulina, a o co Gerardo? O zadośćuczynienie? O sprawiedliwość? Czy może raczej o normalne życie, bez strachu i wiecznie niezabliźnionych ran? Te przesunięte akcenty sprawiają, że „Śmierć i dziewczyna" z opowieści o zemście i sprawiedliwości staje się raczej historią o potrzebie przepracowania traum i poszukiwaniu ukojenia.

Jest więc co grać, bo takie niejasności to dla aktorów pole do popisu. Nie ma tu jednak aktorskich szarż, brawurowych popisów. Są po prostu solidnie przygotowane role. Może trochę za dużo tu histerii, nie zawsze uzasadnionej. Bo choć emocje się kłębią, to najlepszy efekt udaje się osiągnąć nie wtedy gdy aktorzy krzyczą, ale wtedy gdy się wyciszają. Gdy nie wymachują bronią, a po prostu rozmawiają. Skutkuje to tym, że napięcie zamiast sukcesywnie narastać aż do wyczekiwanej kulminacji, nieregularnie podnosi się i opada. Nie pomaga też muzyka oddzielająca sceny, zbyt lekka jak na pełną grozy sytuację. Aktorska trójka musi się więc natrudzić, żeby co chwilę od nowa budować napięcie.

„Śmierć i dziewczyna" jest jednym z tych spektakli, po których obejrzeniu ma się lekkie poczucie niedosytu. Bo niby wszystko jest na swoim miejscu, aktorzy dobrze grają, wizualna strona przedstawienia cieszy oko (audialna trochę mniej), a jednak czegoś brakuje – reżyserskiego pomysłu, który wepchnąłby widza głębiej w fotel i chwycił za gardło. I choć kolejną produkcję Fundacji Kamila Maćkowiaka należy raczej zaliczyć do spektakli udanych, to trudno okrzyknąć ją spektakularną premierą.

Może jednak spektakularność przyjdzie z czasem, a Scena Monopolis zainspiruje Fundację Kamila Maćkowiaka do szukania w przyszłości nowych pomysłów.



Joanna Królikowska
Dziennik Teatralny Łódź
22 stycznia 2020