Narodziny reżysera

Wierszalińscy "Plastynaci" sprawią kłopot. Rafał Gąsowski próbował znaleźć własny język sceniczny. Próbował, korzystając ze zdobytego doświadczenia, co bywa czasem balastem. Mimo to opłaciło się podjąć to ryzyko.

Rafał Gąsowski, pamiętny Niżyński z przedstawienia Piotra Tomaszuka, wyreżyserował już "Życie snem". Jednak najnowsza premiera Wierszalina jest już dziełem firmowanym wyłącznie przez niego. Bo i jest Gąsowski autorem tekstu, czy też raczej scenariusza, sam wymyślił scenografię, sam wreszcie gra główną rolę. Można powiedzieć, że to właśnie "Plastynaci" są jego właściwym debiutem reżyserskim. Czy jest to także "deklaracja niepodległości"? Na razie trudno wyrokować. Debiut ten przywodzi na razie na myśl dwa przysłowia. Jedno z nich brzmi: pierwsze koty za płoty. Spektakl jednoczy w sobie wszystkie zalety, ale i niektóre wady dzieł artystów wybijających się na twórczą niepodległość. Gąsowski podjął temat, którym kilka miesięcy temu żyła cała Polska, a który wciąż jest przedmiotem etycznych sporów. Metody anatoma Hagena utrwalającego ludzkie zwłoki, by wystawiać je potem na publiczny widok niczym rzeźby, wciąż dzielą etyków, filozofów i zwyczajnych ludzi. Czy to poglądowa lekcja anatomii, czy brak szacunku dla zmarłych? Czy to nowa sztuka, czy tylko niesmaczna hucpa? 

To pytanie pojawia się na samym początku spektaklu. I powraca na koniec, jakby autor, przebrnąwszy przez liczne dygresje, zapytał sam siebie: no tak, ale o czym to ja właściwie chciałem mówić? Bo w międzyczasie oglądamy feerię obrazów, w których biorą udział aktorzy Wierszalina przestawiający olbrzymie metalowe pudła (trumny? lodówki na zwłoki?), sami też będący częścią scenografii, z ciałami pomalowanymi we wzory żył, w sińce jakby zapowiadające rozpad doczesnej powłoki człowieczej. Te bardzo zresztą często wysmakowane obrazy są tłem dla lawiny tekstów. Słychać ze sceny pisma filozofów zajmujących się pojęciem państwa, są rozważania o sztuce, duchowości, przemknie się Hildegarda z Bingen, są Monteskiusz i Platon. Brać i wybierać. Czy może raczej - przyciąć. Ten natłok myśli i obrazów, wielkiej literatury zestawionej obok siebie w najwymyślniejszych kombinacjach przywodzących na myśl scenariusze studenckich teatrów kontrkultury lat 70. aż prosi się o selekcję. Bo można z nich zrobić niejedno, a siedem innych przedstawień. 

Wydaje się, że autor i reżyser w tej samej osobie postanowił jednym przedstawieniem opisać cały świat. To często szlachetna rozrzutność stawiających pierwsze kroki w samodzielnej twórczości. Późniejszy czas przynosi umiar - którego Gąsowskiemu z cała sympatią i uznaniem należy życzyć. Drugie przysłowie przychodzące na myśl po "Plastynatach" brzmi: niedaleko pada jabłko od jabłoni. W tym pierwszym kroku widać nie tylko styl Wierszalina (ten bardzo silnie Gąsowskiego uformował jako aktora), ale i fascynację mistrzem Tomaszukiem. Znać ją w traktowaniu aktora, w deformacji ruchu, w pozanaturalnym sposobie wypowiadania tekstu, groteskowej deformacji. Inspiracja jest zrozumiała, po pewnym czasie artysta musi pójść własną drogą. I na to przyjdzie czas. Na razie wiemy, że pojawił się w polskim teatrze nowy reżyser. Co pokaże za sezon lub kilka?



Tomasz Mościcki
Dziennik
26 września 2009
Spektakle
Plastynaci