Nasz Zorro

"Zły" to przede wszystkim doskonała rozrywka, jazzowa uczta, w którą wpisana jest opowieść o gangsterskich porachunkach, z dynamicznymi scenami walki i sporą dawką humoru.

Po latach kultura upomniała się o Leopolda Tyrmanda i jego kultową powieść. Najpierw pojawiły się informacje o filmowej adaptacji "Złego" (która wciąż zdaje się być marzeniem, a nie realnym projektem), w tym samym czasie na półki księgarń trafiło wznowienie powieści, w końcu jej adaptacja zagościła na deskach stołecznego Teatru Powszechnego, a ostatnio Teatru Muzycznego w Gdyni. Wzrost zainteresowania nie dziwi, gdyż Tyrmand stworzył jeden z lepszych portretów powojennej Warszawy w polskiej literaturze. Pisarz przedstawia budzącą się do życia stolicę w najdrobniejszych szczegółach. Zabiera czytelnika w podróż po najważniejszych miejskich arteriach, zagląda do lokali-symboli ówczesnej Warszawy, ale też bram, które stanowią doskonałą przestrzeń do narodzin kryminalnych grup i szemranych interesów. "Tu należy szukać wyjaśnień w problemach i tradycjach naszego miasta, w jego nastrojach i kolorycie" - mówi jeden z bohaterów. Społeczne uwarunkowania są w tym przypadku nieodzownie powiązane z tkanką miasta, jego historią i tożsamością. Szczególnie tą bliską, ściśle nakreśloną przez wojenną trwogę.

Superbohater i superbabki

Tyrmand uczynił głównym bohaterem powieści człowieka, o którym się przede wszystkim mówi. Tylko nieliczni mają okazję spotkać się z nim w cztery oczy. Fascynuje tajemnica, jaką skrywa w sobie Zły. Jego białe oczy, szybkość działania oraz ponadprzeciętne umiejętności walki budzą podziw i respekt. Zarówno w literackim oryginale, jak i w scenicznej realizacji Wojciecha Kościelniaka Zły to superbohater, niedościgniony Zorro, który stara się zaprowadzić porządek na ulicach stolicy. Budzi jednoznaczne skojarzenia z bohaterami amerykańskich komiksów. Podobnie jak oni bierze odpowiedzialność za miasto. Próbuje ukrócić akcję sprzedaży fałszywych biletów na mecz Polska - Węgry, podąża za swoim odwiecznym wrogiem Filipem Merynosem, by dokonać zemsty za dawne porachunki. W scenicznym ujęciu daleko mu do musicalowych bohaterów, którzy noszą na barkach całe przedstawienie. Wcielający się w tę postać Krzysztof Wojciechowski pojawia się na scenie tylko w kluczowych momentach, zazwyczaj na chwilę, ale mimo to skupia na sobie uwagę. Z początku jawi się jako pozytywny bohater, ale gdy odkrywa kolejne karty, widać rysę. Przemoc jest dla niego najlepszym rozwiązaniem wszelkich problemów. Tak pokonuje swoich przeciwników i tak zdobywa kobiety. Próbuje odkupić winy, ale nie zawsze jest krok przed konkurentami.

W świecie warszawskich bandytów i chuliganów paradoksalnie to kobiety wychodzą na pierwszy plan. Nieszczęśliwe, zagubione, bite i poniżane. Są przede wszystkim zabawką w rękach mężczyzn. "Żyjemy w takiej epoce..., w której o nazwisku męża dowiadujemy się częstokroć dopiero przy ołtarzu". Szkoda, że Kościelniak wykreślił słowa Olimpii Szuwar, kochanki Merynosa, bo mówią one więcej o miejscu i roli kobiet w świecie Złego niż niejedna piosenka. Nie wszystkie one dojrzewają, aby odciąć wyniszczającą pępowinę, nie każda skarży się na swój los. Niektóre do końca bujają w obłokach, jak piękna Hawajka (barwna Sylwia Wąsik), która czeka na ukochanego redaktora Wirusa, inne, z pozoru naiwne, jak Marta Majewska (dojrzała i wielowarstwowa kreacja Marioli Kurnickiej), potrafią przejrzeć na oczy. Zazwyczaj zbyt późno. Żyją iluzoryczną rzeczywistością, która prowadzi je do samozagłady. Doskonale odzwierciedla to historia Anieli, służącej Merynosa. Nieszczęśliwa miłość w połączeniu z szemranymi interesami doprowadziły ją do stanu, w którym nie ma miejsca na szacunek do samej siebie. Wcielająca się w postać Ewa Gierlińska stworzyła kreację życia. Przełamała swoją delikatność i operetkową manierę na rzecz ostrej, wulgarnej, ale przede wszystkim znakomitej wokalnie roli. Królowa Siekierek to interpretacyjny majstersztyk, który ma szanse na stałe wpisać się w kanon piosenki aktorskiej.

Okiem kamery

Tyrmand opisał powojenną stolicę jako miasto zatopione w muzyce. Wypływa ona z kart powieści z niezwykłą intensywnością. Na parkietach warszawskich lokali tańczy się rumbę i fokstrota, a z głośników rozbrzmiewa jazz i swing. Na moment społeczeństwo zapomina o szarej rzeczywistości PRL-u. Piotr Dziubek znakomicie odtworzył ten świat. Chwilami trochę go podkolorował, innym razem pozbawił fajerwerków. Sięgnął do korzeni gatunku. Uwielbiany przez niego jazz obdarty został ze wszystkich współczesnych naleciałości. Dominuje szorstkie brzmienie, jest duszno i drapieżnie, jak w doskonałej (o ile nie najlepszej) piosence "Impreza u Wilgi" w wykonaniu Tomasza Bacajewskiego. Nie brakuje również żywiołu. "Jazz Baba Riba" w wykonaniu Katarzyny Kurdej i "Alkoholowe etykietki" ze stylową wstawką wokalną Pawła Czajki - to święto jazzu w najlepszym wydaniu. Zwracają uwagę partie ilustracyjne, które znakomicie podbijają dramatyzm i grozę gangsterskich porachunków. Dziubek i Kościelniak stworzyli najbardziej filmowy ze swoich spektakli. Kompozycje przywodzą na myśl najlepsze czasy polskiej muzyki filmowej, a "kadrowanie" dowodzi niezwykłej umiejętności spoglądania na scenę. Blisko tej musicalowej produkcji do dobrego kryminału. Przykuwają uwagę sceny walki oraz te ukazujące ówczesną codzienność - odwieczne kolejki, barwne potańcówki i podróże przepełnionym autobusem. Znakomitą pracę wykonał Jarosław Staniek, którego choreografia nawiązuje do ulicznych układów z "West Side Story" Jerome'a Robbinsa.

Pomimo solidnych skrótów powieściowej akcji na scenie obserwujemy zastęp postaci i wielość wątków, które dzięki sprawnej realizacji układają się w dynamiczną i czytelną całość. Majstersztykiem teatralnego montażu jest spotkanie w willi inżyniera Wilgi. Gospodarz wraz z Meteorem próbują dokonać gwałtu na Marcie, na scenie pojawiają się kolejni bohaterowie, komizm przeplata się z dramatyzmem. Kościelniak prowadzi akcję na kilku planach, dzięki czemu doskonale buduje napięcie.

Duża w tym zasługa prostej i symbolicznej scenografii Damiana Styrny. Jej centralnym elementem jest dwupiętrowa konstrukcja, w której znajduje się zarówno bar, jak i przestępcza dziupla. Całości dopełniają spuszczane na sztankietach elementy - konstrukcja autobusu czy ściany redakcji "Ekspresu Wieczornego" oraz wizualizacje - to one oddają charakter zrujnowanej Warszawy, ale też podkreślają komiksowy sznyt niektórych postaci.

W dobrym kryminale

Kościelniak umiejętnie przeciwstawia sobie typowe dla kryminału osobowości - niezbyt rozgarniętego i niepotrafiącego wyjść poza ramy rutyny milicjanta oraz intelektualistę, który dzięki dogłębnej analizie dociera do prawdy. Tych charakterystycznych postaci jest w spektaklu więcej, nie wszystkie jednak zbudowane zostały z sukcesem. Juliusz Kalodont w wykonaniu Zbigniewa Sikory to wypisz wymaluj Rzecki z "Lalki"; zawodzi Kuba Wirus w kreacji Saszy Reznikowa, któremu bliżej do zwykłego cwaniaka niż typowego warszawiaka. Dobrze wypada zastęp rzezimieszków, z Morycem (Krzysztof Kowalski) i Albertem Wilgą (Andrzej Śledź) na czele.

Reżyser nie pozbawił spektaklu humorystycznych elementów, z którymi w dotychczasowych produkcjach miał największy kłopot. U Kościelniaka, zdecydowanie mocniej niż u Tyrmanda, taką rolę spełnia Jonasz Drobniak. Wcielający się w postać Mateusz Deskiewicz nadał jej charakterystyczny chód i akcent, którego dopełnieniem są chaplinowskie rekwizyty. Drobniak nie tylko bawi, jest też przewodnikiem, przy pomocy którego reżyser prowadzi widzów przez sceniczną historię. Pistolet atrapa, z którym przemierza zakamarki Warszawy w poszukiwaniu Merynosa, w kulminacyjnym momencie nie tylko stanowi straszak na przestępców, ale też zwraca uwagę na teatralność całej sytuacji. Po słowach "a to... to jest tylko rekwizyt teatralny" aktorzy schodzą ze sceny, wprowadzając widzów w konsternację. Na finał pozostał jedynie krwisty monolog Złego, który uderza ze zdwojoną siłą.

"Zły" to przede wszystkim doskonała rozrywka, jazzowa uczta, w którą wpisana jest opowieść o gangsterskich porachunkach, z dynamicznymi scenami walki i sporą dawką humoru. Twórcom udało się oddać atmosferę powojennej Warszawy, ukazać cienie i blaski zwykłej codzienności, strach przed sąsiadem oraz władzą, która stara się kontrolować każdy przejaw życia społecznego. "A cóż to będzie za śliczne miasto kiedyś" - mówi jeden z bohaterów powieści. Reżyser stawia na makiecie Warszawy palmę z ronda de Gaulle'a. Znowu wracamy na ziemię. Kościelniak bawi się w teatr, ale nie pozwala zapomnieć o dotykających nas wszystkich sprawach. Symbol dzisiejszej stolicy tylko z pozoru nie pasuje do tamtych czasów. Warszawa była i jest miastem w budowie, miastem kontrastów i niebywałych osobowości, a zło wdziera się w jej przestrzeń bez względu na epokę oraz społeczno-polityczne uwarunkowania. Pozostaje tylko pytanie: gdzie dzisiaj jest nasz superbohater?



Piotr Sobierski
Miesięcznik "Teatr"
9 stycznia 2016
Spektakle
Zły