Nawet mi nas nie żal

W „Wojnie światów" Weroniki Szczawińskiej nikomu do głowy nie przychodzi, że może istnieć cywilizacja bardziej rozwinięta, która będzie traktować ludzi tak, jak ludzie traktują inne istoty


To koniec ludzkości. Inwazja Marsjan przypieczętowała upadek ziemskiej cywilizacji, a ściślej – cywilizacji Zachodu, która stała się sama dla siebie punktem odniesienia. Uznała się za centrum, z perspektywy którego cały wszechświat jest rzeczywistością peryferyjną. Centrum, które skolonizowało nie tylko innych ludzi, lecz także wyobraźnię.

W „Wojnie światów" Weroniki Szczawińskiej na scenie sosnowieckiego Teatru Zagłębia nie lądują statki kosmiczne. Jesteśmy w mieszczańskim salonie, w Anglii epoki królowej Wiktorii. Centrum świata pisarzy i filozofów, elity intelektualnej, która wykształciła salonowe konwencje, by utrzymać chwiejące się – choćby z racji dokonującego się postępu technicznego – hierarchie społeczne. Wchodzą damy, wchodzą dżentelmeni, wchodzi służba, wszyscy we właściwych sobie kostiumach. Wszyscy performują swoje role, by utrzymać pozór istnienia uporządkowanego świata, którego gwarancją są właśnie właściwe hierarchie – wewnątrz salonu i poza nim.

Toczą rozmowy, których głównym celem jest przekonanie samych siebie o wyższości własnej cywilizacji nad innymi. Wyjęte z powieści Herberta George'a Wellsa frazy odbijają się echem po salonie, bo na przykład satyryczny magazyn „Punch" wykorzystał ostatnio Marsjan jako temat do satyry politycznej. Czytają gazety, przerzucając się nieistotnymi wiadomościami, potwierdzając tylko, że są na bieżąco. Dźwięczy porcelana uderzana rytmicznie łyżeczkami. Muzyczność tych dźwięków – znanych doskonale z innych spektakli Szczawińskiej – tu świetnie buduje klimat salonowego small talku. Doskonale nieistotnego. Kwestie padają jak na zaciętej płycie, gdzie nie ma początku ani końca, gdzie nie chodzi o sens wypowiedzi, lecz o to, by nie było ciszy.

Łukasz Stawarczyk powtarza co jakiś czas frazę o tym, jak dzieli czas między „naukę jazdy na bicyklu i pracę nad szeregiem artykułów na temat prawdopodobnych dróg rozwoju moralności w miarę postępu cywilizacji". Każdy się kryguje, szafując atrybutami nowoczesności. Postać Stawarczyka nie miała chyba jednak w istocie bladego pojęcia o tym, jak mogą potoczyć się nowe drogi rozwoju moralności. Nie przyszło mu przecież do głowy, że kto inny może tę moralność ustanawiać niż on sam i jemu podobni. Eksterminacja Tasmańczyków w czasie czarnej wojny czy ludobójstwo dokonane w Kongu Leopolda II, nie wspominając już o unicestwieniu setek gatunków flory i fauny, nie mieściły się w etyce tworzonej na salonach, przeznaczonej w istocie na użytek jej twórców.

O Marsjanach mówi się więc podobnie. Z perspektywy zachodnioeuropejskiego antropocentryzmu, który z pogardą lub z pobłażliwością odnosi się do tego wszystkiego, co znajduje się poza salonem. Marsjanie są gazetową sensacją, tematem do rozmów, nie mają tego samego statusu co ci, którzy o nich rozmawiają. Z całą pewnością są niżej – może to zwierzęta, w najlepszym razie jacyś dzicy. Nikomu do głowy nie przychodzi, że może istnieć cywilizacja bardziej rozwinięta, która będzie traktować ludzi tak, jak ludzie traktują inne istoty.

To zasadniczy punkt wyjścia dla spektaklu Szczawińskiej. Sosnowiecka „Wojna światów" tylko w najogólniejszym zarysie relacjonuje akcję powieści Wellsa. Piotr Wawer jr, autor dramaturgii, wespół z reżyserką wybrali z tekstu powieści pojedyncze wypowiedzi, mocno brzmiące zdania, które wielokrotnie powtarzane nie tylko nadają spektaklowi rytm, lecz także budują perspektywę patrzenia. Perspektywę, która w „Wojnie światów" z 1898 roku istnieje od pierwszego zdania: „Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi bacznie i wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i on śmiertelne; że krzątających się wokół swych spraw codziennych ludzi badają i analizują one równie być może skrupulatnie, jak skrupulatnie bada człowiek pod mikroskopem rojące się i mnożące w kropli wody drobnoustroje" (w przekładzie Henryka Józefowicza). Przybycie Marsjan kończy się więc wojną, w której ludzie nie mają szans. Marsjanie są bardziej inteligentni, mają zaawansowaną technologię. Ludzie zostają podbici. Na scenie jeszcze Marsjan nie ma, widać już jednak, jak chwieje się pieczołowicie budowany od pierwszych scen obraz kulturalnej elity. Wobec zagrożenia hierarchie się sypią, bohaterowie w konwulsyjnych gestach rozmontowują starannie zrekonstruowany salon.

Cywilizacja Zachodu przestaje istnieć. „Żadnych koncertów galowych przez jakiś milion najbliższych lat nie będzie na pewno; ani wystaw obrazów; ani smakowitych wyżerek w wytwornych knajpach" – żalą się ci, którzy jeszcze nie tak dawno uważali się za panów, trafnie skądinąd definiując cywilizacyjne atrybuty. No więc koniec. Na scenę wchodzą Marsjanie, by ostatecznie zademonstrować swoją dominację.

Nie ma tu jednak żadnego katastrofizmu. I rzecz nawet nie w tym, że wchodząca na scenę para Marsjan wygląda raczej komicznie niż przerażająco. Wells – zwłaszcza w zmitologizowanej już, radiowej wersji z 1938 roku – brzmiał jak zapowiedź nadciagającego kataklizmu (i tak był interpretowany). Tymczasem Szczawińska i Wawer w klęsce ludzkości zobaczyli alternatywę dla antropocentrycznego świata. Natasza Aleksandrowitch – nieprzypadkowo chyba w czepku służącej przywodzącym na myśl ten z „Opowieści podręcznej" – ma długi monolog, który zaczyna parafrazą fragmentu z powieści: „To koniec ludzkości! Szkoda, że z ludzkością koniec? Mnie nie bardzo. Przynajmniej zrobi się nieco spokojniej". To byłaby jakaś sprawiedliwość. Za wybicie Tasmańczyków i za zniszczenie ptaka dodo cywilizacja Zachodu powinna zapłacić. Być może dla dobra wszystkich istot powinna w ogóle zniknąć. Ludzie w salonie na scenie Teatru Zagłębia są paskudni i żałośni. Aroganccy i pełni pogardy; przekonani o własnej wyższości. W sumie nawet ich nie żal.

Sosnowiecki spektakl to jednak nie tyle fantazja o rewanżu innych form życia na ludziach Zachodu. Sto dwadzieścia lat po wydaniu „Wojny światów" – choć salonowe konwencje budzą już tylko śmiech – hierarchie mają się bardzo dobrze. Choć w międzyczasie – przynajmniej oficjalnie – przestały istnieć kolonie, kolonializm nadal doskonale się rozwija. Centra wcale nie przestały istnieć, choć przestały pewnie być pojęciami czysto geograficznymi. Władza Zachodu nad resztą świata trwa w najlepsze; wyzyskiwanie ludzi jest na porządku dziennym niezależnie od szerokości geograficznej. To cywilizacja Zachodu odpowiedzialna jest za zanieczyszczenie powietrza, smog, dewastację lasów tropikalnych i wycinkę Puszczy Białowieskiej.

Może więc rzeczywiście jedyną nadzieją dla przetrwania świata jest inwazja z Marsa.



Piotr Morawski
Dwutygodnik
9 grudnia 2017