New York, New York - Manhattan, wieczór drugi

Na „Moulin Rouge!" poszedłem po dość długim namyśle. Broadway wraca w szybkim tempie do pre-pandemicznej rzeczywistości, więc oferta jest bogata, można przebierać w kilkudziesięciu spektaklach, ze zdecydowaną przewagą musicali. Afisz dramatyczny jest, niestety, zdecydowanie uboższy niż dawniej, z tytułami do policzenia na palcach jednej dłoni. Trudno znaleźć klasykę, brak też wielkich, złoconych Oskarami, aktorskich nazwisk, które magnetyzowałyby publiczność.

Parę lat temu, podczas poprzedniego pobytu w Nowym Jorku, miałem ich całkiem sporo do wyboru, ostatecznie decydując się na premierową „China doll" Davida Mameta, wystawioną w Gerald Schoenfeld Theatre, z Alem Pacino w głównej roli. Teraz zostały mi śpiewogry, ale to w końcu sól nowojorskiego teatru, jego dominanta i znak firmowy, teraz i na wieki wieków.

Wybór przedstawienia granego w Al Hirschfeld Theatre był zatem nie tak oczywisty. Ale, „Moulin Rouge!" jest, spośród wystawianych obecnie na Manhattanie, przedsięwzięciem chyba najciekawszym, najbardziej zdystansowanym do klasycznej musicalowej formy, poprzez format jukeboxu dość ironicznie biorącym w nawias prostą, baśniowej proweniencji historię, z nieodzowną wielką miłością na pierwszym planie, z klasyczną walką dobra ze złem, z połowicznym, niedopełnionym happy endem. Wszystko to pod szlachetnie prostymi hasłami: „Truth, Beauty, Freedom, Love", kameralnie dopełniającymi patetyczne nadsekwańskie: „Liberté, Egalité, Fraternité". Nie bez znaczenia były wyniki 74. edycji Tony Awards. "Moulin Rouge!" otrzymało wtedy 14 nominacji, zgarniając 10 nagród, w tym za najlepszy musical.

Już sam anturaż spektaklu jest swoistym pre-show. Przed pozornie niewielkim teatrem kłębi się tłum szczęśliwców i niemała grupa liczących na cud, bo nietanie, szczególnie na polską kieszeń, bilety są zwykle wyprzedane. Rykszarze, posiadacze trójkołowców z dużej mocy głośnikami na pokładzie, poruszający się w dominującym nad ulicami stolicy świata zapachu Cannabis sativa subs. Indica, dowożą widzów, chętnych po drodze częstując skrętem. Ochroniarze, a w razie potrzeby konna policja, wtłaczają ów rozwibrowany tłum w wyznaczone taśmami zewnętrzne korytarze. Jest dynamicznie i wulkanicznie, głośno i radośnie, bez dwóch zdań. Neony i obfite oświetlenie zalewają ostrą czerwienią Zachodnią 45. ulicę. Jakby nie patrzeć i gdzie by ucha nie przyłożyć, publiczność jest już przed spektaklem rozgrzana do takiego samego koloru. Wnętrze jest ultra praktyczne, zawiera niewielkie foyer i nadspodziewanie dużą, liczącą ponad 1300 foteli widownię, z balkonem mieszczącym ich zdecydowanie więcej niż parter. Widzowie są nieodwołalnie posortowani na tych dwóch poziomach, żadne zmiany, zbieganie na dół na wypatrzone wolne miejsce, wypraszanie czegoś u obsługi nie wchodzi w grę. Żelazna reguła. Bez wyjątków i wejściówek.

Powiedzieć, że widownia, tak kolorowa i różnorodna, jak tylko może być w mieście uczciwie i konsekwentnie szanującym wybory jednostek, jest zemocjonowana, to jakby nic nie powiedzieć. Buzuje niczym ul, ekstatycznie i euforycznie, w czym lwi udział mają zorganizowane grupy fanów spektaklu, pielgrzymujących nań po naście a nawet dziesiątki razy. Po dość letnim europejskim przed-spektaklowym podejściu ta nieskrępowana, antycypująca radość czyni wielką różnicę. Nie bez znaczenia jest olśniewająca, przebogata scenografia, odważnie wychodząca w audytorium, podkręcająca oczekiwania, będąca przedsmakiem dynamiki i różnorodności tego, co za chwilę będzie się działo.

Show zaczyna się niepozornie i niepostrzeżenie, kiedy ostatni, ale nie spóźnieni, bo punktualność jest tu rzeczywistą, a nie deklarowaną cnotą, widzowie są nader sprawnie, wręcz ekspresowo usadzani przez bardzo stanowczą obsługę. Kilkoro aktorów w prowokującej, niedbałej i niemej uwerturze skutecznie wycisza rozemocjonowane towarzystwo, a wtedy na scenę wpada konferansjer – dyrektor tytułowego kabaretu, prezentując: „Moulin Rouge, not just a cabaret, but a state of mind...", i czerwony wiatrak zaczyna się kręcić w iście szalonym tempie. Przestawienie jest niesamowite, fenomenalne wokalnie, doskonałe choreograficznie, w czym z całą pewnością pomaga broadwayowski format grania spektaklu a la longue, tak długo, jak publiczność dopisuje, co w opisywanym przypadku oznacza prawie cztery lata (z pandemiczną, roczną przerwą), od 25 czerwca 2019. Wszelkie próby opisu rodzą natychmiastową potrzebę solidnego uzupełnienia słownika przymiotników, bo te na podorędziu rychło się kończą.

Najwyższy jednak szacunek dla profesjonalizmu twórców i realizatorów rodzą błyskawiczne zmiany scenografii, perfekcyjnie zgrane w nader szczupłym czasie, pomieszczone w tak niewielkiej przecież kieszeni scenicznej. Przebogate kolorystycznie, eklektyczne stylowo dekoracje dosłownie wirują przed oczami widzów, idealnie skoordynowane z ruchem scenicznym, co przy tak szaleńczym tempie jest niebywałym wyzwaniem. Również metoda jukeboxu kradnie show, wplatając mniejsze lub większe fragmenty ponad 50. światowych hitów w muzyczną narrację spektaklu, zachwycając niedbałym synkretyzmem. „Moulin Rouge!" oszałamia, wprowadza widza w stan artystyczno-emocjonalnej nirwany, rzuca na kolana nawet dość zdystansowanych do musicalu, jak choćby piszącego te słowa. Prosta fabuła, podana w ten sposób porywa, sprawiając, iż trudno by znaleźć wśród wychodzących kogoś, kto nie byłby w najwyższym stopniu usatysfakcjonowany, po 150. minutach przedniej inscenizacji, co zleciała w oka mgnieniu. Best value for money. For sure.

Jeśli miałbym szukać dziury w całym, to trudno pochwalić rezygnację z muzyki na żywo i wtłoczenie w kanał orkiestry kilkudziesięciu miejsc przy stolikach, kasowanych po, bagatela, prawie 500 dolarów od krzesła. Widok reżyserki dźwięku, wciśniętej w kąt tej ekskluzywnej przestrzeni, emfatycznie dyrygującej ponad kilkoma monitorami i całą aparaturą jest tyleż surrealistyczny, co smutny po prostu. Technika górą, jukebox też ma swoje wymogi, więc show must go on, a poza wszystkim tak jest taniej. Niby to racjonalne, a jednak orkiestry na żywo i tego że po strunach nie suną już smyczki mi żal... Innym dostrzeżonym minusem jest deklamatywne aktorstwo scen mówionych, nieuchronnie ewoluujące w kilku przypadkach w szkolnej proweniencji recytację, ale trudno przecież oczekiwać aż tak szczodrej koincydencji talentów: aktorskiego, wokalnego i tanecznego. We wszystkich przypadkach.

Przecież każdy ideał jest, nolens volens, skończony...



Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
7 marca 2023
Spektakle
Moulin Rouge!
Portrety
Alex Timbers