Nie-boski romans

Teatr Konsekwentny zaprezentował ostatnio swoją najnowszą sztukę „Boski romans”, którą określił jako „pierwszą katolicką komedię romantyczną”. Jednak fakt, że mówimy o Bogu, o Kościele czy po prostu o wierze nie czyni z nas od razu ekspertów od spraw katolicyzmu bądź samej teologii.

Spektakl zaczyna się dość obiecująco – czterdziestoletni mężczyzna po przejściach, który brata się z publicznością (schodzi z sceny, prowadzi dialog z widzami, zachęca ich do otwartości) z przejęciem opowiada o swoim nawróceniu. Robi to w sposób bardzo przekonywujący – padają wielkie słowa na temat poszukiwania sensu życia, odnajdywania celowości w działaniach. Jest kajanie się z powodu swojej grzesznej przeszłości, nadzieja na dobrą przyszłość, radość z odnalezienia Boga i tak dalej, i tak dalej. Monolog może trochę na wyrost, naiwnie, ale przekonywująco. I nagle wszystkie te wielkie słowa pryskają jak bańka mydlana – mężczyzna okazuje się twórcą kampanii reklamowej dla firmy Holly Bank. Główny cel to sprzedaż. A żeby coś sprzedać, trzeba sprawić, by produkt stał się rozpoznawalny, by się o nim mówiło w kolejce do warzywniaka i w przerwie na papierosa. By wszyscy o nim mówili. W społeczeństwie, w którym ponad dziewięćdziesiąt procent obywateli deklaruje się jako katolicy – kampania ukierunkowana właśnie na to wyznanie wydaje się strzałem w dziesiątkę. Nie każdy musi się przecież decydować na kredyt w banku, ale każdy (większość na pewno) chodzi w niedzielę do Kościoła albo przynajmniej od święta ma z nim kontakt.

I w ten oto sposób stajemy się świadkami bezwzględnej walki o klienta, odwołującej się do tradycji, wiary, pewnego poczucia tożsamości. Wspomniany copywriter jest niezrównany w tworzeniu religijnych spotów reklamowych – mamy więc do czynienia z nawróconymi grzesznikami, szukającymi w Holly Banku ucieczki od złego, ze świętymi, którzy w Holly Banku upatrują swego zbawienia, nie brakuje sloganów takich jak: „Zejdź z krzyża – satysfakcja gwarantowana”. Wszystko by sprowokować, zwrócić uwagę publiczności, zachęcić do kupna. Bo przecież Holly Bank, to bank każdego katolika. Nasz spec od reklamy o ironicznym w tym kontekście imieniu Bogumił (to znaczy – miły Bogu) poszukując inspiracji robi „research” z pomocą katechetki swojego syna – razem wyruszają na „churching” i właśnie podczas jednej z wycieczek po warszawskich kościołach, Bogumił zakochuje się w swojej przewodniczce. Porzuca żonę, z którą i tak nie był szczęśliwy i zaczyna wieść żywot „nawróconego chrześcijanina”.

Bardzo dużo można by napisać o postaciach „Boskiego romansu”. Jest wśród nich żona Bogumiła, wcielająca się w rolę „typowej kobiety z wielkiego miasta” – z depresją, niezłomną wiarą w własną wielkość, wiecznym niezadowoleniem i zblazowaniem. Poza tym: młodziutka dziewczyna sprzedająca mieszkania – rozchwiana, czerpiąca z życia wszystko, czego zapragnie (vide: wszystko to, co serwują jej mass media, wszystko, co jest na topie); a także młody wilk z Holly Banku – pewny siebie, nonszalancki, nieco „zwariowany”, uwielbiający hedonizm, konsumpcję oraz katechetka – pobożna, cicha, delikatna, rozmodlona, gorsząca się na dźwięk przekleństw. Można by dużo o tych postaciach pisać, ale najważniejsze, jest to, że każda z nich jest skrajnym obrazem pewnego stylu. Są to postacie albo czarne, albo białe – nie ma nic pomiędzy. Są tak przejaskrawione, że aż nudne i bardzo łatwo przewidzieć ich zachowanie. 

Taka też jest cała „katolicka komedia” – mamy zagorzałych przeciwników katolicyzmu („mama Bogumiła słucha Radia Maryja, mówię mu, że powinien iść z tym na terapię”) w konfrontacji z broniącą swych przekonań katechetką. Ale, tak jak to już zostało przedstawione na początku, nie wystarczy pisać o chrześcijaństwie, aby wiedzieć czym ono jest. Najpierw wypadałoby poznać źródła, historię, w tym też patrologię, nie tylko przekaz medialny. O ile postacie, które wierzą jedynie w wartości europejskie i humanistyczne zostały ukazane w miarę trafnie, o tyle postać katechetki nie jest szczera czy przekonywująca. To tylko jeden z kolejnych obrazów wypaczonego spojrzenia na chrześcijaństwo. Rozmodlona (modlitwą nerwową i desperacką), z zakonną przeszłością (w zakonie przeszkadzała jej cisza, więc odeszła), z misją nawracania świata (ale tylko tej jego części, która jej się spodoba), rozentuzjazmowana „churchingiem” (zwiedza kościoły i zachwyca się w freskami, jakby za chwilę miała przeżyć orgazm) jest bardziej karykaturą chrześcijanina niż jego rzeczywistym obrazem.

Zaletą „Boskiego romansu” są ciekawe dialogi i momentami naprawdę bardzo śmieszne kwestie. Niemniej jednak, nie są one w stanie obronić całego spektaklu. Możemy się pośmiać, możemy wyjść rozbawieni, ale jest to bardziej forma wyśmiewania się niż czystej rozrywki. W opisie spektaklu znajdują się pytania: ile katolika we współczesnym Polaku? Czy można się nawrócić dla kobiety? Czy kościół może być sexy? Nie można na nie znaleźć odpowiedzi w tej sztuce, przede wszystkim dlatego, że są to pytania źle postawione, fałszywe, wypaczające sens wiary (już nie tylko samego chrześcijaństwa). Po pierwsze – nie pytajmy ile katolika we współczesnym Polaku, jeżeli nie rozumiemy definicji „katolicyzmu”; po drugie – w kontekście „Boskiego romansu” nawrócenie powinniśmy rozumieć jako zwrócenie się do Boga, tak więc „nawrócenie się dla kobiety” jest sformułowaniem pustym semantycznie; i po trzecie wreszcie – pytajmy „dlaczego?”, a nie „jak?” – zwraca nam na to uwagę nie tylko szeroko pojęta hermeneutyka, ale i zwykła przyzwoitość. Jedyne pytanie, jakie można postawić w kontekście „Boskiego romansu” to pytanie – po co ta sztuka powstała? Jednak nie znajduję na nie odpowiedzi.



Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
12 marca 2013
Spektakle
Boski romans