Nie dotykając ziemi

Nie wiem, które to podejście Miśkiewicza do "Króla Leara", ale w różnych wariantach tytuł ten powracał do jego reżyserskich planów od dawna. Pewnie dlatego, że dotykał tego, co jego w teatrze wydawało się esencjonalne i po prostu szczere: opisywanie ludzkiej kondycji przez doświadczenie przemijania, konfrontacji z paradoksami świata, jego dziwactwami. O tym był m.in. "Peer Gynt" (2007), w którym Miśkiewicz rozbił bohatera na bodaj aż pięć postaci, ukazując mężczyznę z różnych perspektyw współczesności.

W tamtym przedstawieniu naroiło się sporo problemów, bo reżyser podmienił teatr na coś w stylu sali wykładowej, w której rozprawia się, grzebiąc w temacie do znudzenia. Dodany do "Peer Gynta" podtytuł "Szkice" wiele tłumaczył, zwłaszcza to, że Miśkiewicz funduje sobie przywilej bardziej zastanawiania się niż uruchamiania historii.

Wspominam tamtą realizację, bo w dziś w krakowskim spektaklu "Król Lear" jest otwierany podobnym wytrychem. Choć ciekawiej, gdyż pomaga Beckett. Kluczowa postać Błazna (znakomity Grzegorz Mielczarek) przerodzi się w Lucky'ego, który wygłosi słynny monolog z "Czekając na Godota" o zagadce, jaką jest człowiek. Stanie się też Vladimirem. Kent (genialny, ważący każde słowo Jerzy Światłoń) będzie z kolei Estragonem. Obaj powędrują z Learem, towarzysze w przebraniach egzystencjalistów.

Ale już wątek z Edmundem (Michał Wanio) i Edgarem (Paweł Tomaszewski) uwiera, dodany automatycznie i z obowiązku. Aż się prosi, by Miśkiewicz ograniczył więc adaptację do fanfaronady starości i samotności, przecież o tym chce mówić. Tym bardziej że Kordelia, Goneryla i Regana (Monika Frajczyk, Dorota Godzic i Dominika Bednarczyk) dostały zadania podstawowe: gdy wyznają swoją miłość do ojca, od razu wiadomo, że to opowieść nie o nich. To opowieść o królu i jedynie o nim. Miśkiewicz nie zauważył, że w jego wersji nie ma znaczenia odpowiedź na pytanie, kim są córki Leara. Za to ważna jest odpowiedź, kim jest Lear Jerzego Treli.

Jego wejście wydłuża się, oglądamy ironicznie rozegrany pokaz pompatyczności, na którą często teatr się naraża, kiedy już na starcie wydaje się, że wszystko wiemy. Po chwili ciszy Trela pojawia się, wychodząc gdzieś z boku. W czarnym kiepskim garniturze prezentuje się jak grabarz, bo przecież jako król za chwilę stanie się grabarzem samego siebie. Właściwie tylko na moment założy purpurowy płaszcz, chyba po to, by zaznaczyć majestat, który przestaje cokolwiek znaczyć. Miśkiewicz przez cały spektakl bawi się symboliką, nie ukrywając, że ma przy tym frajdę. Z tym że przepastna przestrzeń sceny Małopolskiego Ogrodu Sztuki raz je przyjmuje, raz odrzuca, nie dając rady pomieścić tych, które pojawiły się na chwilę, dla zgrywu, metateatru. Czy pomysł z Learem zaznaczającym linie podziału królestwa za pomocą taczki, jakiej używa się do kredowania linii na tenisowym korcie, to sposób na pokazanie czystej formalności w działaniu władcy, który wszystkiego, również córek, ma już serdecznie dosyć? W tym wypadku byłaby to świadomość króla, który odstawia starczą komedię, gorzką komedię żegnania się ze światem. W pewnym momencie Trela rozrzuca po podłodze srebrne kule - od niechcenia, przypadkowo, bo zakończył już swoją partię i ze zbędnymi rekwizytami może zrobić, co chce. Ma świadomość tego, co robi, choć być może nie ma świadomości, do czego go to zaprowadzi. Starość przeraża i rodzi wstyd, przed którym się nie ucieknie, nawet będąc królem. I może to najtrudniej przewidzieć. To, że ukojeniem stanie się np. oglądanie westernów i burzenie się przed córkami, by za chwilę stać się potulnym jak dziecko, zapędzonym do posłuszeństwa. Tkwi w tym osobisty rys wielkiego aktora, który w tym przedstawieniu najczęściej chowa się po obrzeżach sceny, unika pierwszego planu. Jakby dawał do zrozumienia, że zagranie Leara to przede wszystkim trud odsłonięcia najintymniejszej strony człowieczeństwa. Trud, który może właśnie należy pokazać. I pozbawić się ciężaru teatralnych gestów. Chyba tylko Trela ma dziś prawo tak to opowiadać. W jednej z najlepszych scen aktor pcha po szynach zakratowany wagon wypełniony krzesłami, by później w nim się schować. Chyba nie tylko ja miałem w tej chwili skojarzenie z Jerzym Grzegorzewskim, jednym z twórców (obok Swinarskiego i Jarockiego), z którym aktor dogadywał się bez słów. Tuż przed śmiercią Grzegorzewski w Starym Teatrze wraz z Anną Dymną i Trelą rozpoczął próby do "Krzeseł" Ionesco. Odbyły się jedynie trzy. Nawet jeśli Miśkiewicz niekoniecznie to skojarzenie przewidział, to wydaje się, że Trela mówi, iż może teatr jest samą w sobie najdoskonalszą kryjówką, kiedy już okrągłe słowa, nawet monologi Leara, są niewystarczające. I że niekoniecznie wszystko musi być domknięte.



Przemysław Skrzydelski
wSieci
21 lipca 2015