Nie jedziemy do Moskwy

Mimo mocnego osadzenia w dawnych realiach w „Trzech siostrach" w reż. Jacka Orłowskiego wybrzmiewa ponadczasowy problem niespełnionych nadziei i pytanie, czy marzenia są tylko po to, żeby marzyć, a plany po to, żeby je realizować.

Są tytułowe trzy siostry, osierocone przez carskiego oficera. Jest Masza (Magdalena Żak), za wcześnie wydana za mąż, wciąż nosząca żałobę po ojcu (a może bardziej po swoich marzeniach o szczęśliwym życiu). Jest Irina (Paulina Walendziak) wciąż żyjąca nadzieją o powrocie do Moskwy i Olga (Anna Sarna) umęczona pracą nauczycielka. Do tego grono żołnierzy, samowar i unoszące się nad sceną marzenia, które, jak czujemy podskórnie, nigdy się nie spełnią. Na scenie Teatru im. Jaracza w Łodzi oglądamy klasykę w tradycyjnym rozumieniu, do głębi czechowowską, od początku do końca. „Trzy siostry" to spektakl bez fajerwerk, ale rzetelny, bardzo dobrze skrojony, uszyty na miarę oryginału i chociaż mocno osadzony w dawnych realiach to zrozumiały i czytelny.

A to przede wszystkim dzięki unoszącej się nad sceną ponadczasowej nostalgii, tęsknocie za czymś, co nie wróci. Wymarzona przez trzy siostry Moskwa to z jednej strony nic innego jak chęć ucieczki przed przemijaniem, chęć powrotu do dawnego porządku, którego nie da się przywrócić, czyli tematy uniwersalne i zawsze aktualne. Z drugiej strony to oszukiwanie siebie, że jedna zmiana wpłynie na wszystko inne i wtedy pojawi się zapał do pracy, ciekawe życie, miłość i szczęście. Szybko okazuje się, że nawet przeprowadzka do symbolicznej Moskwy nic by nie dała.

Siostry zbyt długo żyły przeszłością, żeby zauważyć przyszłość. Bohaterowie dramatu są przez to głęboko nieszczęśliwi. Nie są ani tu, ani tam. Marzenia i wspomnienia to jedyna rzecz, która trzyma je przy życiu, tylko w tym świecie czują się dobrze. I kiedy trzeba w końcu ten świat opuścić, a Moskwa z każdym dniem staje się coraz bardziej nierealna, przychodzi pustka i brak celu. W spektaklu bardzo mocno wybrzmiewa ten uniwersalny element dramatu z początku XX wieku - jak żyć, kiedy główny cel okazuje się niemożliwy do zrealizowania albo w ogóle został źle wybrany?

Najmniej w powrót do Moskwy od początku wierzy Masza i to jej dramat uderza najmocniej. Wydaje się, że kobieta pogodziła się ze swoim nieszczęściem, brakiem miłości w małżeństwie, utratą młodzieńczych lat, ale gdy poznaje Wierszynina (Przemysław Kozłowski), zakochuje się i znowu marzenia wracają. Ich kolejna utrata boli jeszcze bardziej, nie da się na to uodpornić. Magdalena Żak w powściągliwej, ascetycznej grze - prawie bez gestów, z kamienną twarzą, siedząc lub stojąc nieruchomo z papierosem w ręku - jest przejmująca i poruszająca. Zupełne przeciwieństwo pełnej ideałów i marzeń Iriny. Najmłodsza z sióstr twierdzi, że wyższe sfery powinny pracować na rzecz społeczeństwa i w tym się spełniać, ale gdy sama idzie do pracy, zapał gaśnie. Walendziak ma szansę pokazać największy wachlarz emocji: od euforii do kompletnego marazmu i robi to bardzo sprawnie i z zamysłem, wkładając między skrajne uczucia mniej intensywne, przez co jej postać wydaje się autentyczna i „pełna". Jedynie postać Olgi jest, niestety, bezbarwna, nakreślona prostą linią, przechodzi niezauważenie przez spektakl.

Mimo chęci zatrzymania dawnego porządku - co idealnie obrazuje scena pozowania do pamiątkowego zdjęcia - świat w „Trzech siostrach" chyli się ku upadkowi, mamy przeczucie katastrofy. Szczególnie widoczne jest to w scenografii, początkowo zapełniona meblami scena pod koniec pustoszeje, zostaje tylko ciemność. Na nowo świat buduje jedynie Natasza (Agnieszka Skrzypczak), żona Andrzeja, brata tytułowych sióstr. Zaprowadza swoje porządki konsekwentnie i bez kompromisów (o czym świadczy wygnanie z domu starej niańki Anfisy). Nie żyje mrzonkami, odcina się od przeszłości. Osiąga cel, zaczyna żyć tak jak chciała, ona jedna. W ten sposób pojawia się pytanie: dojść do tego, czego się chce, ale po trupach, czy żyć w niespełnieniu? Nie ma dobrej odpowiedzi. Choć Natasza jako jedyna wydaje się szczęśliwa.

Na szczęście w spektaklu mamy też chwile, gdzie powaga jest, może nie równoważona, ale przeplatana dowcipem i na widowni słychać śmiech (choć nie wiedzieć czemu tłumiony). To zasługa głównie Bronisława Wrocławskiego w roli doktora Czebutykina i Michała Staszczaka jako Kułygina. Twórcom ponad trzygodzinnego spektaklu udało się uzyskać coś jeszcze - czas jak u Czechowa, płynący coraz wolniej i wolniej, zwłaszcza pod koniec przedstawienia. Gdy myślimy, że kurtyna już opadnie, słowa wciąż padają. Choć nie dzieje się już prawie nic, spektakl trwa i trwa, koniec nie ma końca, a my z każdą minutą coraz mocniej doświadczmy przeniesienia zabiegu rosyjskiego dramaturga na scenę.

„Trzy siostry" w reż. Jacka Orłowskiego może nie porwą publiczności dramatyzmem albo zwrotami akcji ale dają do myślenia. Między słowami przypominają, że nie można zbyt długo żyć przeszłością, bo znika przyszłość, ale o dziwo nie zabierają też chęci do marzenia. Bez względu na to, czy spełnią się czy nie.



Aleksandra Pucułek
Dziennik Teatralny Łódź
16 listopada 2018
Spektakle
Trzy siostry
Portrety
Jacek Orłowski