Nie jestem aktorem śpiewającym

Rozmowa z Piotrem Fronczewskim, przeprowadzona w Teatrze Śląskim 15 stycznia 2008 roku.

Tomasz Klauza / FMK/ Dziennik Teatralny: Oglądał Pan "Plotkę" z Danielem Auteilem i Gerardem Depardieu? Piotr Fronczewski: Widziałem w warunkach domowych, czyli na wideo. Dawno temu i przyznam szczerze, że niewiele pamiętam. Muszę przyznać, że nie zrobił na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Teraz widziałem film "Kolacja dla głupca" i muszę powiedzieć, że edycja teatralna tego utworu z całą pewnością jest o wiele lepsza. Film jest rozwleczony, nieśmieszny. Być może jest to kwestia realizacji, być może aktorów. Opowiedziany jest szeroko - oczywiście, jak to film - ze zmianą miejsc, przestrzeni, adresów itd. Natomiast sam utwór, który miał premierę w Ateneum już siedem lat temu, na początku nie robił na mnie dobrego wrażenia, ponieważ ja generalnie jestem troszeczkę inaczej nastrojony, bardziej molowo. I nie po drodze mi było wtedy z komedią, która zresztą, podejrzewam, w zamyśle autora tej wersji teatralnej zmierza ku farsie. Myśmy się starali troszeczkę zreperować tę farsowość i poprowadzić to w kierunku raczej komedii czystej. I sądząc po tym, że gramy już 450 przedstawienie, udało się. FMK: Pytam o to, ponieważ chyba za sprawą tego filmu tzw. szerokiej publiczności stała się znana postać Francois Pignona. Wprawdzie w "Kolacji dla głupca" wciela się Pan w postać Brochanta, ale w Teatrze Telewizji w 1994 - w "Podłużnej walizce" - grał Pan właśnie Pignona. Którego z tych bohaterów gra się lepiej? Który jest Panu bliższy? P. F: Szalenie trudno w tych kategoriach to rozważać. "Podłużna walizka", mówiąc kolokwialnie, nie umywa się do "Kolacji dla głupca". Pignon zresztą jest bohaterem tego autora w wielu wcieleniach. Ja nie pamiętam już "Podłużnej walizki". natomiast byłoby ciekawie - jeżeli gramy to już tak długo - spróbować zamiany ról. Oczywiście, mówię teoretycznie. Obie są naprawdę świetnie napisane. Świetnie skonstruowane portrety psychologiczne. Charakterologiczny rys tych postaci jest pełny, wyrazisty i w związku z tym daje aktorom wiele możliwości. Wiem, że to przedstawienie było wystawiane kilka razy w Polsce i zadziwiające, że te spektakle miały opinię nieśmiesznych, niezabawnych i schodziły po jakimś czasie z afisza. My gramy to już siedem lat - nie wiadomo, dlaczego. (śmiech) FMK: Zmieniając temat na nieco mniej komediowy - miał Pan okazję pracować z gigantami naszego teatru. Chciałbym, żeby powiedział Pan kilka słów na temat każdego z tych spotkań. Zacznijmy może od Jerzego Jarockiego i od "Ślubu", w którym grał Pan Henryka. Zbigniew Zapasiewicz w "Zapasowych maskach" wspominał przedstawienie z Hamburga, kiedy Jarocki w trakcie spektaklu siedział w bufecie ze łzami w oczach - udało się Panu go wzruszyć, co nie było rzeczą łatwą. P. F: Nie wiem, czy wzruszyć - być może. To była jedna z moich pierwszych dużych prac teatralnych, ja byłem wówczas świeżo po szkole. Pierwsza chyba tak znacząca i wymowna rola w Dramatycznym, do którego trafiłem po sezonie w Teatrze Narodowym, gdzie angażował mnie Dejmek, zastałem Hanuszkiewicza w teatrze i później po trzech sezonach spędzonych u Axera we Współczesnym. To było bardzo trudne, bo trudnym i wielkim reżyserem jest Jarocki. Trudnym człowiekiem był dla mnie - wówczas młodego, początkującego, raczkującego aktora. Wspominam to jako swego rodzaju "obóz pracy karnej". Jarocki w mistrzowski sposób operuje formą teatralną, tym wszystkim, co stanowi o niej i tej formy domagał się ode mnie surowo i egzekwował to. To była moja pierwsza praca z nim, miała coś z tresury, z dyktatu, z całkowitego podporządkowania się. Aczkolwiek toczyłem z Nim boje i być może najlepszym tego dowodem był właśnie ten spektakl w Hamburgu - Talia Theater - gdzie poczułem się w pewnym sensie uwolniony od zobowiązań wobec Jarockiego, jednocześnie w pełni je realizując. To była potrójnie albo poczwórnie trudna rola, bo ja byłem młodym aktorem, grałem rolę główną, wiodącą, osiową, natomiast w epizodach byli wielcy aktorzy, co sprawiało mi pewien kłopot natury pozaartystycznej. Natomiast już druga współpraca z Jurkiem Jarockim wyglądała zupełnie inaczej - to był Błazen w "Królu Learze". Nasze relacje wyglądały zupełnie inaczej, nasz sposób porozumiewania się też. I byłem mu bardzo wdzięczny za tę twardą szkołę, która zamieniła się w coś w rodzaju przyjaźni, koleżeństwa - w każdym razie partnerstwa. Rzeczywiście miałem szczęście - Erwin Axer, Tadeusz Łomnicki, Ludwik Rene, Maciek Prus, Witold Zatorski, Gustaw Holoubek. Szkołę otrzymałem dobrą i w tym momencie wstępującym, że tak powiem, to było ogromnie ważne - usytuowało mnie, w jakimś sensie nadało kierunek mojemu myśleniu o teatrze, mojej estetyce, smakowi, estetyce, wrażliwości teatralnej. FMK: Skoro już padło nazwisko Kazimierza Dejmka, nie sposób nie wspomnieć o "Portrecie" - spektaklu, zrealizowanym najpierw - pod koniec lat 80. - w teatrze tzw. żywego planu, a później w Teatrze Telewizji. Dejmek był postacią niezwykle kontrowersyjną - m.in. z racji swoich bardzo dosadnie formułowanych sądów.jak Pan wspomina pracę podczas realizacji sztuki Mrożka? P. F: To był gwałt (śmiech), ponieważ to było nagłe zastępstwo. Zadzwonił do mnie poprzez Janka Englerta Dejmek. To był wyczyn kaskaderski, którego już bym się dzisiaj nie podjął. Przedstawienie powstawało przez dwa miesiące, a ja musiałem opanować rolę w ciągu tygodnia. Była to bardzo szczególna współpraca - bardzo surowa, sprowadzająca się do ściśle profesjonalnego wymiaru. Zrozumiałem na koniec - kiedy premiera stała się już faktem - że to było bardzo cenne spotkanie. Zostałem przez pana Kazimierza - wówczas mojego dyrektora w Teatrze Polskim - uznany za równorzędnego partnera. Za aktora, który być może wniósł do tego spektaklu coś szczególnego. To przedstawienie było nagradzane, byliśmy z Jankiem również nagradzani - to był chyba Festiwal Sztuk Współczesnych we Wrocławiu. Zagraliśmy tego bardzo wiele jak na ów tytuł - chyba około stu przedstawień, jeśli nie więcej. To było bardzo ciekawe, ale jednorazowe doświadczenie. Może tak miało być. FMK: Jest Pan aktorem śpiewającym. Ma Pan na koncie m.in. płytę z cyklu "Portrety", na które śpiewa Pan m.in. piosenki Edwarda Stachury i Bułata Okudżawy. Posiada Pan w repertuarze również dwa teksty autorstwa Jana Wołka - niegdyś barda piosenki studenckiej. Są to piosenki ewidentnie kabaretowe ["VIP" i "Ojcowie marnotrawni" - przyp. TK], różne od tego, co Wołek wykonuje z towarzyszeniem gitary akustycznej na płycie "Trzeciorzęd". Jak doszło do tego spotkania? P. F: Z Jasiem gdzieś się po drodze spotkaliśmy, jak to bywa w tej branży. Ja nie przywiązuję żadnej wagi do swojego śpiewania. Ono ma charakter przypadkowy, wyrywkowy. Ja nie uważam się za aktora śpiewającego - niech mnie ręka boska broni i uwolni od tej nomenklatury. Nie umiem śpiewać, nie szkoliłem się szczególnie w tym kierunku. Ja sobie "radzę", nie śpiewam - tak bym to określił. Dysponuję jakimś standartowym wyposażeniem słuchowo - wokalnym i to jest wszystko. Nie mam ambicji śpiewaczych, piosenkarskich. Aczkolwiek, gdyby można było z tego wyodrębnić jakiś taki nurt piosenki literackiej o charakterze refleksyjnym, z taką poświatą filozoficzną, dającą się zamknąć w rygor piosenki, to może bym spróbował. Na przykład Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu - do tej pory nie rozumiem, co to znaczy (śmiech). Z całą pewnością nie jestem aktorem śpiewającym. Dziękuję bardzo za rozmowę.



Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
29 lutego 2008