Nie ma Boga, nie ma diabła, są czerwońce

Długo wyczekiwana „polska megaprodukcja roku", jak możemy przeczytać na stronie teatru, doczekała swojej premiery. Nie można zaprzeczyć, że musical wykonano z ogromnym rozmachem, dbałością o szczegóły i wielowymiarowością. Ale dlaczego ta drobiazgowość jest obecna tylko w połowie?

Jesteśmy w Jerozolimie, nagle w Moskwie

Musical rozpoczyna scena z powieści Mistrza (Jakub Brucheister) rozgrywająca się w Jerozolimie. Strażnicy przyprowadzają przed oblicze Piłata (Krzysztof Kowalski) tajemniczego filozofa Jeszuę Ha-Nocri (Maciej Glaza). Już od tej pierwszej sceny widzimy ogromną dbałość w kwestii scenografii. Zarówno starożytna Jerozolima, jak i kolejne sceny rozgrywające się w Moskwie w latach 30. odwzorowują ówczesną architekturę, pozwalając widzowi wczuć się w klimat, a przejścia z jednej lokalizacji do drugiej są bardzo płynne. Równie dokładnie rozwiązania kwestię tajemniczego znikania i pojawiania się diabelskich postaci, wykorzystując elementy pirotechniczne.

Efekt „wow"

Skoro mowa już o pirotechnice, spektakl zawiera w sobie mnóstwo efektów z grą światła, ognia i dźwięku. Można by pomyśleć, że te błyski i huki przyćmią to, co w musicalu najważniejsze, czyli muzykę i choreografię, ale szczęśliwie, tak się nie dzieje. Efekty specjalne i sceny taneczne (zwłaszcza grupowe) wspaniale się dopełniają, tworząc olśniewające widowisko. Efekt największego „wow" jest na samym początku, kiedy ogromny mur w Jerozolimie zostaje zniszczony, a za nim czeka defilada sowieckich rewolucjonistów, którzy śpiewają „międzynarodówkę". Eleganckie damy, biedne staruszki z chustami na głowach ,dzieci w maskach gazowych, żołnierze, cheerleaderki... Cały przekrój społeczeństwa we wspaniałych choreograficznym show. Z podobnym rozmachem przygotowano scenę w restauracji u Gribojedowa.
Interesującym zabiegiem jest zwłaszcza włączenie chóru złożonego ze zwykłych mieszkańców Moskwy, którzy piosenkami komentują niektóre sceny, jak np. śmierć Berlioza pod kołami tramwaju.

Niedokładność

Oczywiście muzyka gra jedną z głównych ról w musicalach, jednak „Mistrz i Małgorzata" czasami przesadza. Niektóre piosenki to po prostu wyśpiewane krótkie dialogi, a przy utworach grupowych miałam problem z usłyszeniem niektórych słów czy całych zdań (choć może to kwestia nagłośnienia).

Najgorszym elementem sztuki okazała się scena lotu Małgorzaty (Beata Kępa) na miotle. Scena ta była... filmem. Zbyt długim filmem przygotowanym najwyraźniej w pośpiechu, bo kilka momentów to po prostu bardzo kiepskiej jakości animacja wyglądająca niewiarygodnie sztucznie.
Rozczarowuje również scena balu u Wolanda, która ma ogromny potencjał ukazania przepychu, kolejnych choreograficznych majstersztyków i bogactwa kostiumów, tymczasem wszystko sprowadza się do gości pozdrawiających Małgorzatę, a następnie schodzących po schodach, gdzie panie w większości pokazują nagie biusty. Desperacka próba zrobienia kolejnego „wow".

Aktorzy i muzyka ratują sytuację

„Mistrzowi i Małgorzacie" nie można odmówić ani wspomnianego już rozmachu, ani wspaniałej gry aktorskiej (na szczególną uwagę zasługuje tutaj Robert Gonera kreujący tajemniczą i groźną postać Wolanda) ani znakomitej orkiestry pod batutą Dariusza Różankiewicza. Również idea zawarta w powieści Bułhakowa o chciwości i dwulicowości moskiewskiego społeczeństwa została zachowana. To, nad czym ubolewam najbardziej, to „nierówność" w realizacji, czyli wielkie skupienie na detalach w jednej scenie (w spektaklu pojawia się nawet pies, ukochany pupil Piłata!) zestawiona z kompletną niedokładnością w następnej.

Nie zmienia to jednak faktu, że „Mistrza i Małgorzatę" warto obejrzeć właśnie dla tych lepiej przygotowanych części.



Paulina Cirocka
Dziennik Teatralny Trójmiasto
16 września 2021