Nie mamy już czym oddychać

„Demokracja jest jak powietrze" – mówi we Wrogu ludu doktor Tomas Stockmann. Powietrza, którego mamy coraz mniej – rozwija tę myśl Jan Klata. Jego Wróg ludu to kolorowo-gorzkie widowisko o pragnieniu wolności – mówienia prawdy i życia zgodnie z własną moralnością. To manifest przeciwko systemowi, układom oraz biernemu społeczeństwu. Manifest szalony i niemożliwy do realizacji – powiedzą niektórzy. Jednak, mimo wszystko, jest to manifest bardzo potrzebny.

Przestrzeń, powietrze, oddech – tymi słowami można opisać Wroga ludu w reżyserii Jana Klaty. Pomimo że na scenie nie dzieje się nic pozytywnego, to przeżywa się oczyszczenie, ulgę. Dlaczego? Bo w końcu ktoś miał odwagę głośno powiedzieć o naszym zakłamaniu i zamknięciu. O wewnętrznym uwielbieniu dla nieustannego cierpienia i martyrologii narodu rodem z dzieł Mickiewicza. Szydził z tego już Gombrowicz, teraz ironicznie śmieje się z tego Klata.

Jednak, jest to śmiech graniczny, ostateczny. Bezsilny sarkazm w stosunku do współczesności - bezkompromisowego świata, który zgniata wolność jednostki, żąda politycznej standaryzacji i niewychodzenia poza margines. W podobnym więzieniu tkwi Doktor Stockmann (Juliusz Chrząstowski). To idealista, który działa dla rodzinnego miasta, a w zamian społeczność zabija jego inność. Chociaż główny bohater śpiewa, że tutaj „bije serce mojego miasta", dla sprawy odrzuca rodzinę i staje się męczennikiem, nikt nie docenia jego poświęcenia. Jest bezwartościowe.

Juliusz Chrząstowski przedstawił proces upadku człowieka, walczącego z systemem. Wpierw zdobywa zwolenników, a potem zostaje sam. Odwracają się od niego przedstawiciele władzy i prasy, którzy dbają tylko o swój interes i wpływy. W efekcie, doktor Stockmann samotnie walczy dla prawdy. Jak w jednej ze scen, gdy ubrany w bieli, tuż przy ścianie przysłania dłonią oślepiające światło. Przeciwstawia się mu w samotności, w cichym cierpieniu. Tylko on jest w stanie znieść ten blask. Jest wtedy całkowicie obnażony. I na końcu, po tych trudach, powoli traci głos – wyłącza się mu mikrofon, a obsługa techniczna spektaklu wychodzi. Nikt nie chce go słuchać. Wtedy wypowiada ostatni monolog o stanie rzeczywistości. Trudno jest określić, ile w tych stwierdzeniach jest Doktora Stockmanna – bohatera sztuki Ibsena, a ile – samego Juliusza Chrząstowskiego. Aktor opowiada o aktualnej sytuacji politycznej, uprzedzeniach, zamknięciu na zmianę i zaślepieniu w narodowej walce bez celu. Bohater/aktor żąda powietrza, kolejnego otwarcia. Tłumaczy, że jesteśmy pod ścianą.

Dokumentują to ostatnie sceny, pokazujące finalny upadek jednostki. Jej osaczenie przez system i osamotnienie. Słyszy głosy kiboli z offu „Wypierdalaj", a ktoś maluje czerwoną farbą na ścianach „Won huju". Wraz z Doktorem Stockmannem cierpi jego najbliższa rodzina: żona (Małgorzata Zawadzka) i córka (Monika Frajczyk). Wspólnie odczuwają alienację społeczną, tracą prace i boją się wychodzić z domu. Solidarnie są ostrzeliwani z serii karabinów maszynowych przy relaksującej piosence „Sunshine Reggae". W tej scenie metaforycznego zabicia inności wielka miłość sprzężona jest z ogromną nienawiścią. Pojawia się miłość zabójców do zastanego porządku i swojej normalności oraz jednoczesna nienawiść tych samych w stosunku do osób myślących inaczej. Jednak, zabijający nie nazwaliby tego hejtem – raczej obroną wartości, ciepłem i dobrem, który pojawia się w piosence „Sunshine Reggae".

Oprócz społecznego wydźwięku, Wróg ludu zachwyca scenografią. Składa się ona z różnych przedmiotów, rozrzuconych po scenie – łóżek, materacy, krzeseł, pianek, poduszek, metalowych puszek i pojemników. Chaos i nagromadzenie rzeczy jest odzwierciedleniem rozkładu państwa. Świadczy o tym jedna z pierwszych scen, kiedy do Doktora Stockmanna, leżącego na podwyższonym łóżku, przychodzi jego brat – burmistrz (Radosław Krzyżowski). Sprawia, że doktor gwałtownie się rusza, co rozpoczyna lawinę zdarzeń – łóżko składa się z hałasem i wprawia w ruch otoczenie. Bałagan ożywa i również z łoskotem uderza o podłogę. Jest to jedne z kilku niestandardowych rozwiązań, wykorzystanych w tym teatralnym widowisku.

Kolejne związane są z warstwą muzyczną Wroga ludu. Kiedy bohaterowie zaczynają śpiewać wykorzystują przedmioty, znajdujące się wokół nich: uderzają szklankami, blaszanymi wiadrami czy butelkami. Tworzą w ten sposób unikalny podkład muzyczny i tło dla konkretnych wydarzeń. Szczególnie inspirującą i barwną pod względem muzycznym jest scena, gdy Doktor Stockmann śpiewa piosenkę o tym, że „tutaj bije serce mojego miasta". Pozostali bohaterowie akompaniują mu na znalezionych wokół quasi-instrumentach.

Ciekawym zabiegiem jest również wykorzystanie słów z biblijnej przepowiedni, wieszczącej upadek babilońskiego państwa: „Mane, tekel, fares". We Wrogu ludu to zdanie jest napisane na jednej ze ścian i moim zdaniem ma podwójne znaczenie. Sens, że coś jest policzone, zważone, podzielone można odnosić do rychłego rozkładu społeczeństwa i państwa (metawarstwa spektaklu), ale również do przeżyć głównego bohatera. Doktor Stockmann jest bowiem poćwiartowany i podzielony, wybrany przez otoczenie na zatracenie.

Wobec takiej klęski Doktorowi Stockmannowi pozostaje tylko ucieczka. Jest rozbitkiem. Ostatnia scena rozgrywa się na morzu. Wokół głównego bohatera i jego rodziny panuje mrok i hałas fal (niezwykłe rozwiązanie w postaci materiału, zajmującego całą scenę, falującego jak morze). Na myśl przychodzi obraz „Tratwa Meduzy" Géricaulta, przedstawiającego upadek ludzkości. Jednak, w tym wszystkim pojawia się światło, noc rozświetla pokładowa lampa, ruszająca się w lewo i prawo. Jakby szukała człowieka, namiastki dobra. Jakby wyznaczała drogę. Jest jeszcze nadzieja (?).



Monika Morusiewicz
Dziennik Teatralny Kraków
12 marca 2020
Spektakle
Wróg ludu
Portrety
Jan Klata