Nie miałam tak dobrze już od wielu lat

Rzadko obsadza się aktora "w czymś innym". Np. biedne kobiety - bite przez życie, opuszczone, osamotnione, nieszczęśliwe - grane są na ogół zawsze przez te same aktorki. Reżyserzy filmowi nie mają zwyczaju chodzić do teatru, żeby zobaczyć na własne oczy, jakiej metamorfozie potrafi ulec aktor.

Z Ewą Wiśniewską, aktorką Teatru Narodowego w Warszawie, rozmawia Artur Mościcki z magazynu Stolica.

Artur MościckiJakie są Pani związki z Warszawą?

: - Totalne! Tu się urodziłam i tutaj zawsze byłam. Moja mama też jest rodowitą warszawianką.

Kończyła Pani znane liceum warszawskie im. Narcyzy Zmichowskiej. Jak Pani wspomina tę szkołę?

- Bardzo dobrze. Nasi profesorowie byli jeszcze "przedwojenni". Pamiętam cudownego matematyka, profesora Krugera, który mówił do nas per "panna" - więc do mnie zwracał się per "panna Wiśniewska", "babcię Ptasićką" od chemii, cudowną panią profesor od geografii, panią Ruhlową, która sama napisała podręcznik, z którego się uczyłyśmy. Zmichowska, szkoła teatralna przy Miodowej, słynne warszawskie teatry: Ateneum, Kwadrat, Scena Prezentacje, teraz - Narodowy.

Pani życie zawodowe jest bardzo mocno związane z Warszawą. A prywatnie? Ma Pani swoje ulubione miejsca?

- Moje miejsce to Stary Mokotów. Kiedyś mieszkaliśmy z rodzicami przy Narbutta. Potem przeniesiono nas do mieszkania w kolonii WSM na końcu ulicy Madalińskiego przy Wołoskiej. Tam osiedliła się wkrótce cała warszawska śmietanka artystyczna. Była i Maja Berezowska, i Andrzej Łapicki, i pani Czajka [Izabela Czajka-Stachowicz - red.], którą uwielbiałyśmy podglądać, bo robiła często głośne przyjęcia - mieszkała na parterze i miała pod oknami mały ogródeczek, a my zza krzaków patrzyłyśmy na tych wszystkich wspaniałych ludzi, którzy się u niej spotykali. Czajka to był jej pseudonim wojskowy. Należała do Związku Literatów Polskich, była autorką wielu bardzo poczytnych książek.

Celebrytką PRL-u.

- Właśnie - pani Czajka była niewątpliwie celebrytką.

Dziś mamy trochę innych celebrytów...

- Tak. I to nie tylko w zawodach artystycznych, ale wszędzie. Takie równanie do dołu owocuje często nijakością absolutną. Pod każdym względem.

Ale Pani chyba nie ma z tym zjawiskiem do czynienia, bo konsekwentnie odmawia Pani udziału w rzeczach "podejrzanych artystycznie", jak np. seriale...

- Muszę przyznać, że niektóre z ostatnich seriali zaczynają nawet mieć jakiś wyraz artystyczny. Zdarzają się w nich niezłe dialogi. Zauważam to, choć nie jestem "przeglądaczką" serialową. Wiele lat temu brałam udział w serialach telewizyjnych, ale w końcu zaczęłam odmawiać, bo stawały się coraz gorsze i nijakie.

A doświadczenie pt. "Doktor Ewa" - jeden z pierwszych polskich seriali, w których grała Pani młodą lekarkę, nomen omen Ewę?

- To było rzeczywiście dawno, ale wtedy dialogi pisał Wiesław Dymny, scenariusz - Wilhelmina Skulska, a reżyserował Henryk Kluba. To miało zupełnie inny wymiar.

Ale przyzna Pani, że na świecie niektóre seriale przewyższają poziomem nawet kinową produkcję fabularną.

- Na świecie powstaje bardzo dużo filmów i bardzo dużo seriali, jest w czym wybierać. Serial to trochę inny rodzaj produkcji. Film to jest film i ma obowiązek być artystyczny. Niektóre filmy próbują za wszelka cenę "odzwierciedlać rzeczywistość" i udają dokument, a to przestaje mieć sens, bo w filmie fabularnym chodzi o przetworzenie artystyczne rzeczywistości, a nie o jej prezentowanie.

Ale widz najczęściej uważa, że jeśli aktor w filmie nie zachowuje się tak jak w życiu, to znaczy, że źle gra.

- Kiedyś słyszałam, jak reżyser mówił do młodego człowieka: "tylko mi tu nie graj!". I robi się z tego jakieś nieszczęście, bo człowiek - idąc tym tropem - coś tam sobie pod nosem szemrze, nie wiadomo co, bo nie za bardzo słychać, w dodatku ma jeszcze często problemy z dykcją, z impostacją, bywa, że wchodzi na scenę i trudno zrozumieć, co mówi.

Niestety, w kinie dźwięk też jest często źle słyszalny. Bardzo się zdziwiłem, kiedy w ostatnim filmie Wajdy "Powidoki" można było zrozumieć każde słowo, które padało z ekranu. Miała Pani jakieś swoje ulubione kino?

- Miałam dwa swoje kina. Bywało, że urywałyśmy się z lekcji z koleżankami i chodziłyśmy do kina Moskwa i Stolica. To były takie nasze mokotowskie kina. Dalej się nie wyprawiałyśmy, bo nie było nam wolno. Chyba że do szkoły muzycznej. Chodziłam do niej równolegle ze szkołą podstawową i ogólniakiem. Najpierw na ul. Marszałkowską 17. Potem do średniej szkoły muzycznej, na Profesorską. Dalej nigdy się sama nie zapuszczałam.

Właśnie - nasz świat dzieciństwa ograniczony był do kilku ulic. Dla mnie - chłopaka z Powiśla - np. ulica Woronicza, do której w ciągu pół godziny docieram teraz na rowerze, była wtedy jakimś niewyobrażalnym krańcem świata. To tak, jak pisał Konwicki, że świat robi się coraz mniejszy, choć ludziom jest do siebie coraz dalej...

- Dla mnie nawet ulica Odyńca była zbyt daleko, znałam za to doskonale każdą dziurkę i każdy zakamarek przy Narbutta, przy Rakowieckiej - to był mój ukochany świat.

A czy z tego okresu - z dzieciństwa - pamięta Pani teatr?

- Chodziłyśmy z klasą do Teatru Polskiego.

A taki moment, który panią zauroczył, który kazał pomyśleć: "chciałabym zostać aktorką"?

- Podkochiwałam się śmiertelnie w Wieńczysławie Glińskim.

Dziewczyny często kochały się w aktorach.

- Oczywiście! Wystawałyśmy nieraz z koleżanką na ulicy przed domem między placem Zbawiciela a placem Konstytucji, bo tam mieszkał pan Gliński, i czekałyśmy, żeby zobaczyć go, jak wychodzi do pracy. Stawałyśmy tam po lekcjach i patrzyłyśmy - wyjdzie czy nie wyjdzie? Nie wiedziałyśmy dokładnie, gdzie mieszka, wiedziałyśmy tylko mniej więcej, którędy może iść.

Podobno widzowie czekają teraz często na Panią po spektaklu? Kiedyś aktor był bogiem. Spotkać go prywatnie - było czymś zupełnie niesłychanym. A jak to się teraz odbywa?

- Zwyczajnie - podchodzą, mówią o swoich wrażeniach, dziękują, bo przyjechali często na spektakl z daleka, gdzieś z Opola, z Wrocławia, z Poznania... Strasznie się cieszą, że dostali bilety i że widzieli przedstawienie. Teatr Narodowy to szczególne miejsce - podobnie jak Ateneum. Narodowy był zawsze miejscem kultowym, szczególnie za czasów Dejmka czy Hanuszkiewicza. Olbrychski, Hanuszkiewicz czy Nardelli - to były postacie nie z tego świata, wręcz boskie. Jeszcze większa boskość otaczała słynnych aktorów w okresie przedwojennym. Noszono ich przecież na rękach. Podobno taki kult artystów przetrwał jeszcze w Rosji. Aktor jest tam wciąż na piedestale, a przynajmniej nikt go nie szmatławi.

Rzeczywiście. Podróżowałem kiedyś pociągiem transsyberyjskim z Moskwy do Władywostoku i moi towarzysze podróży przypadkowo dowiedzieli się, że koleguję się z Julkiem Machulskim. To wprawdzie "tylko" reżyser, ale od tamtej chwili ja sam stałem się na pewien czas prawdziwym celebrytą. Na stacjach ludzie wyskakiwali na peron, żeby mnie zobaczyć. Rosjanie w dalszym ciągu bardzo cenią i poważają artystów.

- Warszawa ma swoje artystyczne i mniej artystyczne miejsca czy zakamarki, ale jedną z cech warszawskiej ulicy była i jest obecność przyjezdnych, a także szybkie zmiany. Wielki dziennikarz i podróżnik zakochany w Warszawie - Olgierd Budrewicz - bywał nawet zniesmaczony tym, że Warszawa tak łatwo traci swój charakter. To może niezbyt "polityczny" punkt widzenia, niemniej tak postrzegamy nasze miasto.

A to, co tak często zdarza nam się widzieć na ulicy, zza szyby samochodu czy tramwaju? Czy to upadek obyczajów?

- Zdecydowanie. Weźmy choćby polskie filmy przedwojenne - jakie były, takie były, ale przynajmniej bywały wzorcem dobrego obyczaju. Zarówno pan hrabia, pani hrabina, jak i ludzie z niższych sfer starali się pewne wzorce naśladować. W tej chwili schamienie coraz bardziej postępuje, jest widoczne na co dzień - w tramwaju czy na przystanku, w miejscach publicznych. Była kiedyś taka popularna warszawska piosenka: "Kiedy rano jadę osiemnastką/ chociaż ciasno, chociaż tłok/ patrzę na kochane moje miasto/ które mnie zdumiewa co krok". Mnie Warszawa nadal zdumiewa. Zmienia się tak szybko - i nie zawsze na lepsze. Zdarzają się rzeczywiście różne "kwiatki" - takie jak szklany budynek na placu Piłsudskiego, który zasłonił gmach Teatru Wielkiego, piękną architekturę. Okrojono także ogród na tyłach Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego - tylko po to, żeby można było jakoś obejść to szklane nieszczęście... Takich rzeczy jest więcej. Nie bardzo wiadomo, dlaczego wstrzymano prace przy odbudowie Pałacu Saskiego. Na starych przedwojennych kronikach można jeszcze zobaczyć, jak pięknie wyglądał. Okazała fasada obiektu zamknęłaby architekturę placu równie efektownie jak zrekonstruowany budynek dawnego ratusza na placu Teatralnym.

Myśli Pani, że są jeszcze takie miejsca, w których przetrwała atmosfera Warszawy tamtych lat?

- Przyglądam się często starym kamienicom. Mieszkam przy Litewskiej i samochód mam pod domem, ale do teatru z rozkoszą jeżdżę tramwajem. Najszybszy środek lokomocji! A z okien tramwaju często przyglądam się dwóm kamienicom przy Marszałkowskiej między Wilczą a Hożą. Marszałkowska też jest dla mnie taką ulicą dziecięcych wspomnień. Mój tata prowadzał mnie tamtędy do sali Romy na poranki muzyczne. Szłam sobie z ojcem po ulicy, trzymając go za mały palec u ręki, a do nas dołączali jego koledzy - muzycy. Ojciec często zagadywał się z nimi. Z tamtych spacerów zapamiętałam szczególnie te dwie kamienice, z których została wtedy tylko część murów i brama. Bardzo lubiłam tam zaglądać, bo na wystawie siedziała piękna, ubrana w kolorowe koronki wielka lalka. Potem był poranek muzyczny, a później obowiązkowo wpadaliśmy do Gajewskiego na napoleonki. Są jeszcze takie klimatyczne miejsca, jak np. pięknie odrestaurowana ulica 3 Maja na Powiślu, Bednarska czy Saska Kępa. Willowa Saska Kępa jest piękna, ale nie chciałabym tam mieszkać. To dla mnie trochę za daleko. Podobnie Stary Żoliborz. Czuję się mokotowianką i kocham Mokotów.

A kiedy przyszedł czas, że mogła już Pani opuścić bezpieczną krainę dzieciństwa, znalazła Pani w Warszawie jakieś inne "swoje" miejsca?

- Tak. Nawet jeszcze wcześniej. Wtedy to była właśnie Saska Kępa. Miałam tam przyjaciółkę, z którą chodziłam do szkoły muzycznej. Jej rodzice mieli ogromne, przepiękne mieszkanie przy Francuskiej. To była duża rodzina, chyba z sześć osób. Zwykle w sobotę zabierali mnie samochodem do siebie. Zostawałam tam czasem na niedzielę. Niezapomniane chwile.

To chyba były takie Pani pierwsze "spotkania artystyczne". A czy dziś można jeszcze znaleźć w Warszawie miejsca wspólnych spotkań ludzi sztuki?

- Coraz trudniej. Może jeszcze kultowa kawiarnia Czytelnika przy Wiejskiej? Kiedyś takim miejscem był SPATiF. Ale nic już z niego nie zostało. To źle. Zaangażowałam się nawet w protest przeciwko niszczeniu tej tradycji. Po 50 latach chcę złożyć rezygnację z członkostwa w SPATiF-ie - obecnym ZASP-ie. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Lokal SPATiF-u oddano ajentowi, który zrobił z niego dyskotekę. My - aktorzy - możemy tam coś zjeść tylko do godz. 16.00 po południu. Kiedyś przyjeżdżało się tam wieczorem po spektaklu - to był nasz klub! Teraz to jest zwyczajna knajpa z dyskoteką.

Dawniej magiczne miejsce...

- Nie ma już tej magii. Nowy ajent wyrzucił aktorów emerytów na tyły restauracji, na ulicę Mokotowską, do takiej małej kiszeczki - trzy stoliki na krzyż. Siedzą tam sobie i pochlipują jakąś smutną zupkę. Ci emeryci zawsze wspólnie biesiadowali z czynnymi zawodowo aktorami. Legendarny SPATiF praktycznie przestał istnieć. Inaczej jest na szczęście ze środowiskiem filmowym. Prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski, stara się integrować wszystkich twórców i do restauracji Kultura przy Krakowskim Przedmieściu zaprasza chętnie także weteranów.

Okolice kina Kultura to fragment kultowego szlaku, który prowadził kiedyś ze SPATiF-u w Alejach Ujazdowskich do równie legendarnego klubu filmowców - tzw. Ścieku przy Trębackiej.

- Po drodze przy Nowym Świecie była jeszcze Melodia... To były czasy Hłaski, później Maklakiewicza, Himilsbacha i wielu innych, całej tej niepokornej warszawskiej cyganerii. Do legendy przeszły ich nocne podróże "szlakiem hańby" ze SPATiF-u do Ścieku. Często polewaczkami ulicznymi, bo na ulicach Warszawy trudno było o tej porze o inny środek transportu.

Te legendarne biesiady to już właściwie przeszłość. Dziś aktor to istota bardzo zapracowana. Zapewne w Pani terminarzu też jest już niewiele wolnych miejsc

- Od wielu lat ciężko pracuję w Teatrze Narodowym. Grywałam także na Scenie Prezentacje u Romualda Szejda w dawnej fabryce Norblina. Ale wyjątkowo. Nigdy nie występuję na innych scenach niż moje macierzyste.

A czy ma Pani czas na kino? Jakiś polski film zrobił na Pani ostatnio wrażenie?

- W tym roku nie miałam możliwości obejrzenia ubiegłorocznej polskiej produkcji - tak jak to zwykle robiłam na festiwalu w Gdyni. Widziałam tylko niektóre filmy. Bardzo podobał mi się "Pokot" Agnieszki Holland.

Ten film bardzo spolaryzował ludzi...

- Szalenie! Moja córka, która jest po zootechnice, była oburzona. Miałyśmy nawet dość ostrą wymianę zdań na ten temat. Ta opowieść zamienia się stopniowo w jakąś niezwykłą baśń, niesłychaną historię. Nie ma tam ani nagrody, ani kary. Przepiękne zdjęcia pani Jolanty Dylewskiej. Świetny film! Ale duże wrażenie zrobiła na mnie także "Ostatnia rodzina".

Miała Pani kiedyś okazję zagrać rolę taką, jak Andrzej Seweryn w "Ostatniej rodzinie"? Rolę, która jest całkowicie przeciwna Pani emploi? Beksiński w jego wykonaniu nie ma nic z koturnowości Seweryna. Jest szarym, trochę zalęknionym mieszkańcem warszawskiego bloku.

- Tak. W "Dotkniętych" Saniewskiego grałam kiedyś matkę chorą na Alzheimera. U Hoffmana w "Starej Baśni" miałam niezły ubaw z postacią straszliwej wiedźmy z lasu.

To chyba duża przygoda dla aktora - zagrać postać, która nigdy by mu nawet nie przyszła do głowy?

- Niestety, to u nas duża rzadkość. Rzadko obsadza się aktora "w czymś innym". Np. biedne kobiety - bite przez życie, opuszczone, osamotnione, nieszczęśliwe - grane są na ogół zawsze przez te same aktorki. Reżyserzy filmowi nie mają zwyczaju chodzić do teatru, żeby zobaczyć na własne oczy, jakiej metamorfozie potrafi ulec aktor.

Może to zbyt duże ryzyko - taki eksperyment obsadowy niebezpieczny dla box office... A czego Pani brakuje szczególnie na scenie czy na ekranie?

- Chyba po prostu czegoś, co można określić jako dobro. Czasem pojawia się w serialach telewizyjnych - choćby w takim serialu, którego jestem wielką fanką, w "Ojcu Mateuszu". Bardzo nam teraz brak jakichś pozytywnych wartości. Nie jestem żadną fanatyczką czy oszołomem, ale to, co się w tej chwili dzieje, to pokazywanie w telewizji samych nieszczęść w Polsce i na świecie. Nic, tylko łykać antydepresanty! Ta znana od dawna zasada newsów - im gorsza wiadomość, tym lepsza - chyba doprowadziła nas do ściany. Taka sącząca się z telewizora czarna rzeczywistość po prostu podcina ludziom skrzydła.

Chyba trudniej jest zbudować postać "dobrą"? Zło jest bardziej atrakcyjne.

- Nie chodzi o kogoś, kto ciągle się modli i "produkuje dobro". Chodzi o dobro, które jest w każdym z nas i które można z każdego wydobyć. W filmie fabularnym wiele scen zbliża się do dokumentu tylko po to, żeby pokazać "całe zło tego świata". Ale jeśli nic z tego nie wynika poza epatowaniem widza scenami przemocy, to bardzo źle. Po co nam to ciągle pokazują? Choć ta zła strona mocy zawsze bardziej nas kusi... Bez problemu kibicujemy przecież w kinie czy teatrze złoczyńcy, który realizuje na naszych oczach swój misterny plan. Aktor grający czarny charakter także zazwyczaj próbuje bronić swojej postaci. Pamiętam, jak w Ateneum w "Sonacie Jesiennej" Bergmana starałam się obronić moją bohaterkę, która zrujnowała życie całej swojej rodziny za cenę samorealizacji - rozwoju swojego wielkiego talentu i miłości do sztuki.

Zaczynają się wakacje - ulice Warszawy pustoszeją, niektórzy z przyjemnością zostają w stolicy, nie ma korków, tłumów na ulicach... Czy Pani też należy do tych, którzy lubią tu spędzać wakacje?

- Mam swoje ulubione miejsca na świecie, ale z każdej

najmniejszej dziury wyrywam się jak najszybciej, żeby znaleźć się w ukochanej Warszawie. Tak się składa, że mamy swój domek w Urlach nad Liwcem, zbudowany jeszcze przez moich rodziców. Często tam latem bywamy, choć zdarzało mi się też jeździć nad morze, do Sopotu. Zimą jeździliśmy czasem w góry - do zakopiańskiej Halamy, ale teraz tam jest bardzo głośno, dużo dzieci i trudno odpocząć. Niewiele pomaga zwracanie uwagi rodzicom. Kiedyś nie było tak, że dzieciom wszystko wolno.

Narzekanie na dzisiejsze czasy to chyba nic nowego. Zawsze "kiedyś było lepiej"...

- To brzmi jak "jojczenie". Chociaż pewne rzeczy miały swój niezaprzeczalny urok. Pamiętam, że moja mama, która studiowała prawo, nosiła czapkę studencką i od razu było widać, że studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. To była nobilitacja. Ja też nosiłam czerwoną tarczę szkolną, jak byłam w Zmichowskiej, ale w autobusie - w drodze do szkoły - na ogół jej nie miałam na rękawie; przypinałam ją sobie szybko dopiero wtedy, kiedy autobus miał się zatrzymać, bo zdarzało się, że na przystanku przy placu Unii stała nasza pani profesor od polskiego i obserwowała, kto ma tarczę. Ale miałam zawsze szczęście do świetnych profesorów. Także w Szkole Teatralnej.

To były wielkie nazwiska.

- Rzeczywiście: Kreczmar, Bardini, Perzanowska, Romanówna, Sempoliński, Zapasiewicz. Naszym opiekunem był fantastyczny pedagog - rektor Szkoły Teatralnej - Jan Kreczmar. Nauczył nas, jak powinno się rozwijać postać. Podobnie Bardini pytał: "Po co, dziecko, wchodzisz na tę scenę? W jakiej sprawie?". Ja bym nie mogła uczyć... Nie starcza mi cierpliwości. Nie mogę wytrzymać tego, że ludzie nie chcą się czegoś nauczyć. Dziś często bywa tak, że jeżeli młody człowiek wchodzi na scenę i nie bardzo wie, po co, ale przy tym wszystko wie lepiej - to jest nie do wytrzymania.

Podobno Pani także jest takim postrachem reżyserów, bo zawsze "wie Pani lepiej"!

- Nie, ja tylko wiem swoje... Ale nie forsuję na siłę swojego zdania. Zawsze jakoś udaje się nam dojść do porozumienia. Tylko raz miałam poważniejszą scysję, kiedy robiliśmy w Ateneum z Hanuszkiewiczem "Cyda". Obsadził mnie w roli infantki i wpadł na pomysł, że mam być "słabą infantką". Mówiłam mu, że to niemożliwe, żebym w moim wielkim monologu o miłości i o różnych wielkich sprawach, wygłaszanym zresztą na klęczniku, była "słaba". Przeciwnik liczy się dopiero wtedy, kiedy jest "silny".

A co Pani teraz próbuje?

- Teraz mam przerwę. Bardzo długo trwały próby do nowych spektakli w Narodowym i teraz tylko gram - na przemian w pięciu sztukach. Mam więcej czasu dla siebie. Mogę wiele spraw pozałatwiać i jakoś zorganizować sobie życie. Nie miałam tak dobrze już od wielu lat.

___

TEATR NARODOWY W WARSZAWIE - Aktualne spektakle z udziałem Ewy Wiśniewskiej

Madame de Montreuil, matka Renee w: "Madame de Sade", reżyseria: Maciej Prus
Laura I w: "Kordian", opracowanie tekstu i reżyseria: Jan Englert
Duża Mama w: "Kotka na gorącym blaszanym dachu", reżyseria: Grzegorz Chrapkiewicz
Pani Smith w: "Łysa śpiewaczka", reżyseria: Maciej Prus
Eugenia w: "Tango", reżyseria: Jerzy Jarocki



Artur Mościcki
Stolica
1 lipca 2017
Portrety
Ewa Wiśniewska