Nie ruszam się bez aparatu i pstrykam w nieskończoność

"Na początku drogi zawodowej uwierzyłem, że teatr ma wielką siłę. Publiczność była podzielona, ale czuliśmy, że chodzi nie o skandal, tylko o konsternację widowni, która zetknęła się z przedstawieniem o tak ogromnym ładunku emocjonalnym" - o swojej pracy aktora i pasji fotografa opowiada Tomasz Tyndyk, aktor TR Warszawa

Od dawna fotografujesz?

Zaczęło się od Facebooka. Robiłem zdjęcia komórką i niektóre wklejałem na swój profil. Z czasem zrobił się z tego rodzaj minibloga, ludzie zaczęli komentować. Pojawiły się pierwsze propozycje sesji. Dzisiaj nie ruszam się bez aparatu.

Portretujesz gwiazdy jak nikt dotąd. Twoje fotki są tajemnicze i szalone.


Robię zdjęcia non stop. Znajomi przyzwyczaili się, że ciągle pstrykam. Nie zwracają na mnie uwagi. Nigdy nie namawiam do pozowania, nie daję żadnych wskazówek. Może właśnie dlatego zdjęcia są naturalne, niewystudiowane.

Pojawiają się na nich Maja Ostaszewska, Magdalena Cielecka, Andrzej Chyra, Katarzyna Herman, Magdalena Popławska...


Pracujemy razem. Przyjaźnimy się. Na pewno łatwiej jest namówić koleżanki i kolegów z teatru na eksperyment niż nieznajomych z ulicy.

Jesteś samoukiem?


Tak, ale kiedy w końcu uwierzyłem, że mam dobre oko, zaczęło mi zależeć, żeby zdjęcia były dobre również pod względem technicznym. Uczyłem się od podstaw: jakie znaczenie w fotografii ma światło, czym jest przesłona. Z dzieciństwa pamiętam tatę, który całymi dniami przesiadywał w ciemni, wywołując kiepskiej jakości okolicznościowe zdjęcia na czarno-białej, enerdowskiej taśmie Orwo. Aparat cyfrowy pozwala pstrykać w nieskończoność. Usuwamy kiepskie zdjęcia, dodajemy nowe. Dawne modele wymagały staranności i koncentracji. Do dyspozycji było zaledwie kilkadziesiąt klatek. Trzeba było się wysilić, żeby nie zmarnować tych ujęć. Nie będę przesądzał o wyższości którejkolwiek z technik, moim zdaniem obie są dobre.

Masz na koncie dwie autorskie wystawy, dostajesz coraz więcej propozycji.


Jestem w szczęśliwej sytuacji, że oprócz fotografowania mam inny zawód. Nie muszę się utrzymywać z robienia zdjęć. Być może gdybym musiał robić sesje codziennie, po jakimś czasie miałbym dosyć.

A jak przyjąłbyś propozycję zrobienia sesji na przykład z dożynek?


Dożynki? Super, to byłby odlot.

Wesela, pogrzeby, komunie?


Niekoniecznie.

Cały czas rozmawiamy o fotografii, zapominając o aktorstwie.

To ty pytasz (śmiech).

Po kilku latach przerwy do TR wrócili "Oczyszczeni" Sarah Kane w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. W dosyć powszechnej opinii to najważniejsze przedstawienie minionej dekady w polskim teatrze.


Również dla mnie rola Robina była przełomem. Przeżycie tak silne, że prawie nie pamiętam już, co czułem, kiedy rodził się spektakl. To był skok na wielką wodę. Byłem etatowym aktorem Teatru Współczesnego we Wrocławiu, kiedy pojawiła się propozycja pracy z Warlikowskim: w tym zespole, z tak mocnym tekstem.

Jak wspominasz pierwsze spektakle "Oczyszczonych"?


Grałem jak w amoku. Wiedziałem, że dzieje się coś ważnego. Na początku drogi zawodowej uwierzyłem, że teatr ma wielką siłę. Publiczność była podzielona, ale czuliśmy, że chodzi nie o skandal, tylko o konsternację widowni, która zetknęła się z przedstawieniem o tak ogromnym ładunku emocjonalnym.

Od czasu "Oczyszczonych" jesteś kojarzony z teatrem nowatorskim i poszukującym. Pracujesz z Warlikowskim, Polleschem, Jarzyną, Borczuchem. Czy kiedykolwiek występowałeś w tradycyjnej, klasycznie skrojonej roli? W kostiumie, z przytupem, z deklamacjami?


Nie. Nawet wrocławski "Romeo i Julia" w reżyserii Rimasa Tuminasa, gdzie grałem Benvolia, został potraktowany nietypowo. Ale o tym wszystkim zdecydował przypadek. W 1998 roku wygrałem casting do roli Davida w późniejszym dyplomie, brutalistycznych "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich" Brada Frasera w reżyserii Jana Maciejowskiego. Ta rola była jak pieczątka. Przedstawienie było szokiem dla części moich profesorów, tym bardziej że na studiach nikt nie postrzegał mnie w ten sposób. Na ćwiczeniach grałem jak wszyscy - w Molierze, Racinie, Wyspiańskim.

A teraz, po wieloletnich doświadczeniach pracy z Jarzyną czy z Warlikowskim, zagrałbyś jeszcze w Molierze, Racinie, Wyspiańskim?


Jasne. Wszystko zależy od tego, jak to byłoby wymyślone i zrobione.

Wkrótce zaczynasz próby do kolejnego spektaklu z René Polleschem.


"Ragazzo dell\'Europa" z 2007 roku w jego reżyserii to moje ulubione przedstawienie w repertuarze Rozmaitości. Będziemy pracowali w podobnym składzie osobowym: Agnieszka Podsiadlik, Ola Konieczna i ja. Wspólnie z reżyserem tworzymy scenariusz, czujemy się współautorami. Przedstawienia Pollescha są dla mnie szczególnym wyzwaniem. W "Ragazzo dell\'Europa" niby jest zabawnie, ale pod tym uśmiechem kryje się filozoficzna i psychologiczna zaduma nad kondycją społeczeństwa i mechanizmami rządzącymi wolnorynkowym światem. Grając "Ragazzo...", każdego wieczoru musimy pilnować, żeby żadnego z tych elementów nie było za dużo. Groteska nie może przytłoczyć tonacji serio.

W kultowym spektaklu "Miss HIV" w reżyserii Macieja Kowalewskiego w roli transwestyty Rafaela ustanowiłeś wzorzec grania tego typu postaci. Nie wyobrażam sobie, żeby komukolwiek udało się zagrać w teatrze transwestytę z lepszym rezultatem.


Próby szły jak po grudzie. Nie potrafiłem tego ugryźć, wstydziłem się. Dziewczyny występujące ze mną w przedstawieniu, na przykład Iza Kuna albo Marysia Seweryn, pytały: "Tomek, może w końcu zaczniesz coś robić"? Odpowiadałem, że nie jestem w stanie próbować, ale na pewno to zagram. "Miss HIV" graliśmy początkowo w nieistniejącym już klubie Le Madame. Trzecia próba generalna była otwarta dla publiczności. Bywalcy Madame usłyszeli - możecie spokojnie pić piwo albo obejrzeć spektakl. Obecność tej przypadkowej publiczności dodała mi skrzydeł. Puściły hamulce. Popłynąłem.

Rafael jest rolą, która wymaga odwagi. W "Miss HIV" często wchodzisz w interakcję z publicznością.


Nigdy nie wiadomo, co będzie się działo. Zdarzały się różne incydenty, nie zawsze miłe - ale im większy stres przed wyjściem na scenę, tym bardziej uruchamiał się we mnie mechanizm samoobrony. Niczego i nikogo się nie bałem. Bo w roli Rafaela nie ma zmiłuj. Albo wejdziesz w to na sto procent, bez hamulców, albo nie będzie roli. Kiedyś, podczas przedstawienia, wyszarpałem za ucho Jerzego Urbana. Był zachwycony.

Domyślam się, że po zagraniu transwestyty Rafaela posypały się inne propozycje tego typu.


Nie bardzo. Ale to dobrze. Chciałbym uniknąć łatki aktora specjalizującego się w rolach transwestytów. Za ciasna szuflada.

Masz poruszającą scenę transwestyty w "Aniołach w Ameryce" Warlikowskiego


Wykańczające przedstawienie. Tym razem tak bardzo nie zależało mi na efekcie. Nie myślałem, czy gram dobrze, czy źle i jak zostanę oceniony. Czułem, że występuję w sprawie, która jest ważna dla mnie prywatnie. "Anioły w Ameryce" potraktowałem jako manifest w sprawie homoseksualistów, AIDS, ludzi wykluczonych. To jedyny spektakl, w którym wychodząc do braw, zawsze płaczę. I widzę zapłakanych widzów.

"Anioły w Ameryce" mają wybitny rodowód filmowy - myślę oczywiście o miniserialu Mike\'a Nicholsa z Alem Pacino, Emmą Thompson, Meryl Streep.


Bardzo brakuje takich produkcji w polskim kinie. Mam wrażenie, że nasi filmowcy są pruderyjni, zblokowani na punkcie seksualności. Nie ma ról, nawet kobiecych, w których seks odgrywałby istotną rolę. W polskim kinie albo nie uprawia się seksu, albo robi się to w wulgarny sposób. To bardzo dziwne. Jakby nikt nie oglądał filmów produkowanych na świecie, w których seksualność prowokuje psychologiczne znaczenia. Oczywiście, nie chodzi o sam akt seksualny. Alain Delon w filmach Viscontiego był ubrany pod szyję, ale nikt nie miał wątpliwości, że jest "mrocznym przedmiotem pożądania".

W polskim kinie nie tylko nie grasz ról związanych z tak czy inaczej pojmowaną seksualnością, ale w ogóle pojawiasz się na ekranie bardzo rzadko.

Mam świadomość, że moja filmografia wygląda słabo. Może za mało się staram? A przecież bardzo lubię kino. Uwielbiam atmosferę planu filmowego, świetnie czuję się przed kamerą.

Twój Johnny w "Weekendzie" Cezarego Pazury to, moim zdaniem, zdecydowanie najlepsza rola w tym filmie.


Pamiętając, że występuję w kinie komercyjnym, nie chciałem zagrać geja ulepionego ze stereotypów. Podobnie było w filmie "0_1_0" Piotra Łazarkiewicza. Sebastian nie akceptuje swojej fizyczności. Czuje się kobietą. Nie wiedziałem, jak ugryźć tę rolę. Zaufałem intuicji, ale nie jestem pewien, czy rezultat tych poszukiwań był dobry. Nie jestem do końca zadowolony.

Na polską premierę czeka film "Trzy sezony w piekle" Tomasa Masina, jeden z najczęściej nagradzanych czeskich tytułów ostatniego sezonu. Obok Karoliny Gruszki grasz wiodącą rolę Hanesa.


Marzę o takiej roli w polskim kinie. "Trzy sezony w piekle" to historia powojennej awangardy w Czechach. Film kostiumowy, z dużym budżetem, dbałością o detal. Gram poetę wywrotowca chorego na gruźlicę.

Niegdyś takie role dostawał u nas niemal z marszu Olgierd Łukaszewicz.


Nadawałbym się do tego samego targetu (śmiech).

Tymczasem w końcu, po ponad dwóch latach od festiwalowej premiery, na ekrany polskich kin wchodzą "Świnki" Roberta Glińskiego: film o dziecięcej prostytucji na polsko-niemieckim pograniczu. Grasz Borysa, stręczyciela dzieciaków.

Straciłem nadzieję, że "Świnki" kiedykolwiek trafią do kin. I było mi trochę żal, bo abstrahując od mojego udziału, mam wrażenie, że Robert Gliński zrobił film na ważny temat. W miasteczkach przygranicznych burdeli było niemal tyle samo, ile sklepów spożywczych. A dzieciaki prostytuowały się w większości za cichą zgodą rodziców. Chodziło o kasę. 0 takich sprawach wolimy nie pamiętać i nie wiedzieć. Ale kino jest m.in. po to, żeby o tych rzeczach przypominać.

Niedawno skończyłeś zdjęcia do filmu "W sypialni" w reżyserii debiutanta Tomasza Wasilewskiego. Tytuł jest wymowny.


Ważna praca. W filmowej sypialni towarzyszę Kasi Herman. To film o seksie, który zamienia się w zrozumienie. 0 miłości ponad podziałami, o niezrozumiałych decyzjach, złych słowach. W sypialni. I w życiu.



Łukasz Maciejewski
Gazeta Prawna
24 maja 2011
Teatry
TR Warszawa
Portrety
Peter Quilter