Nie śmiech, ale strach

„Kogo się boicie? Siebie samych się bójcie" – mówi w przedstawieniu Małgorzaty Bogajewskiej postać zwana Horodniczym Starszym (Tadeusz Łomnicki). Horodniczy Starszy jest już zmęczony wieloletnią władzą, właściwie przestała go ona kręcić. Nie chce opuścić przytulnej kanapy. Chciałby – chyba – niczym bohater Różewicza – obserwować, kto i z czym przychodzi, ale nie angażować się zanadto, nie działać, nie uczestniczyć, nie negocjować, nie wymuszać. Tyle że rewizor, który ma się pojawić tym razem, w niczym nie przypomina sprzedajnego młodzieńca z dramatu Gogola.

Artur Pałyga w swoim tekście „na motywach Rewizora" chce, jak się zdaje, opowiedzieć o współczesności, w której zapowiedziana a niespodziewana inspekcja nikogo już tak bardzo nie przeraża. Owszem, można jeszcze to i owo ugrać, zachować przywileje i apanaże, ale gra toczy się o coś więcej. Pałyga mówi o świecie nad przepaścią, a małomiasteczkowy, prowincjonalny układzik ma być modelem zgrabnie ukazującym globalne zjawiska i zagrożenia. To, że „będzie wojna", nikogo nie zaskakuje, chodzi raczej o rozmiar katastrofy.

Dramat Pałygi, w którym Gogolowskie postaci mają przypominać o starym, dobrym porządku – owszem, jest strasznie, ale jednak swojsko, ukazuje świat bez ładu, wyjęty z jakiejkolwiek formy, bezkształtny i bezbronny. Albo przynajmniej takie było zamierzenie autora, bo to, co widzimy na scenie, jest raczej chaosem znaczeń i porządków. Miałam wrażenie, że w tekście zderzono nieprzystające do siebie konwencje, mieszając je tak, że właściwie trudno odnaleźć sens. Jasne, oto świat, w którym silniejsi wykorzystują słabszych, a nadchodzący upadek wieszczy wszechogarniająca nostalgia. Tyle że naprawdę niewiele z tego wynika.

Horodniczych jest dwóch – Starszy i Młodszy (Maciej Namysło). Ów Młodszy, pojawiający się w mglistych wspomnieniach Starszego, ma, jak się zdaje, uświadomić bohaterowi – i nam, rzecz jasna – gdzie popełniono błąd. Albo jeszcze inaczej: ma odpowiedzieć na pytanie, czy w ogóle można było zapobiec kryzysowi. Bo o kryzys globalny tu chodzi, o koniec cywilizacji. W tej sytuacji Chlestakow (Krystian Pesta) nie może być fałszywym rewizorem, lecz groźnym przybyszem, który nie ujawnia małomiasteczkowych przekrętów, ale raczej przygotowuje grunt pod katastrofę, jaka niechybnie nastąpi. Ma wydobyć na światło dzienne wszelkie frustracje, resentymenty, nienawiść tak, by w odpowiednim momencie „lud" rozprawił się sam ze sobą, a ręce „tych na górze" pozostały czyste.

Dramat Pałygi miał być zapewne wyrazistym, kreślonym grubą kreską ostrzeżeniem przed wszelkiej maści radykalizmami i podatnością na nie. Problem w tym, że owo pomieszanie porządków czyni tekst nie tylko mało przekonującym, ale też niekomunikatywnym. Kiedy Chlestakow wygłasza pochwałę ideologii Hitlera, a postaci dają się uwieść jego słowom (lub też udają, że w nie wierzą, żeby nie narazić się nowej władzy), robi się nie tyle groźnie, co absurdalnie. Gdy zaś na stłoczonych pośrodku sceny bohaterów z wyłaniających się z nadscenia pryszniców buchają kłęby pary – jest już groteskowo. Przywołanie Zagłady – choć w świecie, jaki kreśli Pałyga, od biedy można tłumaczyć ów niezwykle mocny dramaturgiczny zabieg – wydaje się niedorzeczne.

Małgorzata Bogajewska próbuje scalić te nieprzystające do siebie porządki. Bohaterowie dramatu poruszają się w dziwnej przestrzeni: w głębi sceny ustawiono podest, którego nie opuszczają muzycy. Towarzyszy im Konferansjerka (Wiktoria Węgrzyn; aktorka niekiedy gra również rolę Dziewczyny). To może być sala w remizie albo domu kultury, w którym wszyscy czekają na przetasowanie ich świata. Melancholijne piosenki współtworzą oniryzm całości; ów klimat kojarzył mi się z Saltem, filmem Tadeusza Konwickiego. A jednocześnie próbę takiego organizowania całości spektaklu – stworzenia na pół realnej sytuacji, w jakiej śnić się mogą najgorsze koszmary – zaburzały sceny „rodzajowe" z udziałem, na przykład, Pana Szczura (Iwona Sitkowska) i Pani Szczurowej (Anna Pijanowska). Przedstawiciele klasy pracującej (co dobitnie unaoczniają przypisane Pani Szczurowej przedmioty, czyli muszla klozetowa i przeznaczona do jej czyszczenia szczotka) dyskutują o „gównianym" jedzeniu z dyskontów. I choć Bogajewska komponuje również fragmenty skrajnie odmienne, jak choćby sekwencje zdobywania „rządu dusz" i umacniania swoich wpływów (na przykład spotkanie Horodniczego z kupcami – niepokojąca, odrealniona scena, poddana rytmowi i układowi choreograficznemu), to wydają się one dużo mniej sugestywne. Widz po prostu o nich zapomina, przytłoczony dosadnością przekazu. Pałyga idzie „po bandzie" – rozumiem tę strategię – ale całość okazuje się dość toporna.

Najciekawsi w tym przedstawieniu są aktorzy. Podobał mi się Horodniczy Starszy Tadeusza Łomnickiego – zmęczony dekadami „ustawiania się" nagle widzi, że życie dobiega końca; Wiktoria Węgrzyn gra postać niby „w tle", ale skupia uwagę publiczności, wiemy, że w każdej chwili Konferansjerka może stać kimś zupełnie innym. Piotr Pilitowski, Katarzyna Tlałka, Jacek Wojciechowski z wdziękiem i bez szarży kreślą postaci komediowe, przedstawicieli miejscowej „elity".

To mogło być ważne przedstawienie. Publiczność Teatru Ludowego reaguje entuzjastycznie, bo chce słuchać o tym, co dziś istotne. Dobrze, że nowohucki teatr podjął to wyzwanie, nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że tekstowi Artura Pałygi przydałoby się działanie dramaturga, usuwającego kilka grzybów z obfitego w składniki barszczu.



Olga Katafiasz
teatralny.pl
13 lutego 2017