Nie taka krótka historia o powstaniu pewnego toastu

Sylwester Biraga, dyrektor i aktor Teatru Druga Strefa, w rozmowie o tym kto się dziś boi bajek, czym zawinił gadatliwy wujek Hartmud i jak daleko jest z niemieckiego obozu do Mokotowa. O gorzkiej lekcji ojcostwa i rozważaniach nad młodzieńcem z pędzlami, który rozpętał pewną wojnę

Martyna Wyrzykowska: W swoim teatrze wystawia Pan przeróżne sztuki, także te skierowane do dzieci. Co łączy spektakle, to niebanalne, zazwyczaj pozbawione happy endu zakończenia. „Dziękuję tatusiu” również nie wyłamuje się z tego schematu. Działa zasada mówiąca, że dobry film musi się źle kończyć?

Sylwester Biraga
: Nie, chociaż jest to świadomy wybór. Ja czytam wszystko co przychodzi do teatru i mam wrażenie, że jeśli coś kończy się bajkowo to jest po prostu nieprawdziwe. Ułudę życia w bajce zapewnia nam telewizja, filmy familijne, te w których dobro zawsze zwycięża, wszelkie programy rozrywkowe. Ktoś wygrywa, ktoś przegrywa ale księżniczka jest tylko jedna. Dlatego poszukuję pomysłów na spektakle w rzeczach nieoczywistych, nie tak kolorowych.

Ale pesymistą Pan zdecydowanie nie jest.

Nie, absolutnie! Można odnieść takie wrażenie oglądając, na przykład „Mechaniczną Magdalenę”, choć to akurat zasługa Andrzeja Maleszki, ale to przecież tylko wykreowana bajkowa rzeczywistość. Koniec nie musi, nie może być oczywisty. Albo z Leśmianem („Beata, co Leśmianem gada”- red.). Nie jest to przecież sztuka prosta. Dzieci co prawda nie płaczą, nie ma ku temu powodu, ale wychodzą z teatru z poczuciem, że nie wszystko da się łatwo rozwiązać, że świat nie jest taki, jakim przedstawiają go kreskówki.

A jaki jest dzisiaj kreskówkowy świat?

Zupełnie inny niż kiedyś. To już nie jest mysz, którą kot zabija patelnią trzy razy i ciągle jest śmiesznie, tylko jakieś potworki niesamowite. Niektórzy dorośli by się bali. Dzieci są odporne, obeznane. My wychowaliśmy się na kolorowych, klasycznych bajkach, które przekonywały nas, że dobro zawsze zwycięża, ale życie takie nie jest. Wybór tekstów bierze się właśnie z tego, że może za dużo już tej bajki. Taka igiełka, a nawet sztylet są potrzebne, by ludzie coś innego w życiu dostrzegli. Że to nie wszystko sprowadza się do powierzchownej kolorowej osłonki. Nie wszystko da się do końca zakryć pod wiecznie uśmiechniętą maską.

Kreskówki marnie edukują, bo pokazują świat wypaczony. Funkcję tę przejmuje więc teatr, a że uczymy się przez całe życie, to czy „Dziękuję tatusiu” postrzega Pan jako kurs ojcostwa na opak?

Mam z tym problem. To jest niewątpliwie gorzka lekcja. Dzieciństwo mojego bohatera było piękne. Naprawdę, mimo tych kilku momentów, mimo tego wydarzenia w kuchni, kiedy ojciec przyłożył jego rękę do rozgrzanego pieca…. Ono naprawdę było piękne. Wiem przecież jak było ze mną kiedy mówiono mi, żebym nie wkładał ręki do kontaktu. Dopóki się nie spróbowało, to człowiek nie dowierzał. Ojciec z „Dziękuję Tatusiu” nie jest potworem. Mój bohater chciał mu podziękować zupełnie szczerze, powiedział zbyt wiele, bo dusił w sobie zbyt dużo emocji przez całe życie. Ale przecież wszystkie te doświadczenia go ukształtowały.

Naśmiewanie się z jego artystycznych aspiracji również?

Przecież sam fakt, że ojciec znalazł jego zdjęcia świadczy o zainteresowaniu. On w dobrej wierze go krytykował. Chciał dla niego dobrze, dlatego widząc, że będzie prawdopodobnie marnym fotografem wolał przekonywać go do wykonywania innego zawodu. Wyrósł na sfrustrowanego, samotnego mężczyznę i to również było winą rodziców. Ale przecież, chociaż on faktycznie był zawsze w rodzinie ostatni, to ojciec znalazł dla niego wygodne miejsce w świecie. Jesteśmy tacy jakimi ukształtowali nas rodzice, wychowywał więc swojego syna tak, jak sam został nauczony. Mimo błędów obaj byli jednak ze swoich ojców dumni. Tata mojego bohatera wspomina jak jego ojciec, który wstąpił w związku z falą dobrobytu zapoczątkowaną w Niemczech przez Hitlera do wojska, przemierzał godnie wszystkie ścieżki kariery. Że nawet kiedy trafił do obozu, to był jednak rzecznikiem więźniów wojennych a nie zwykłym więźniem. To będzie trudna lekcja ojcostwa. Nie mamy jednak zamiaru wytykać nikomu błędów. To przecież zwyczajny ojciec. Z mnóstwem zalet, ale i z wadami.

Poza różnicami pokoleniowymi, widz zmierzyć się musi także z różnicą kulturową. Autor i reżyser sztuki- Fred Apke pochodzi z Niemiec i to w tamtejszych realiach umieścił swoją sztukę. Czy żeby wystawić ją w kraju nad Wisłą należało wiele zmienić? Czy w ogóle możliwe byłoby „spolszczenie” jej?

Początkowo był taki pomysł. Kiedy tylko Marta Klubowicz zdecydowała się przetłumaczyć sztukę, Fred wpadł na pomysł, by przerobić ją na polskie realia. Znając jedynie streszczenie sztuki, stwierdziłem wtedy, że przeniesienie jej na polski grunt to pisanie zupełnie od nowa. Dzisiaj na mapie to żadna odległość, jednak po II wojnie światowej była między nami przepaść. Mówię o RFN, bo o NRD nie ma nawet co wspominać. My mamy swoją traumę narodową, więc zmiana tego ojca, np. na ubeka zbudowałaby nową opowieść. Chyba wyszłyby z niej bardziej nasze narodowe frustracje niż podobna do oryginalnej historia. Niemcy traumę Hitlera także mają do dziś, choć nie przyznają się do tego tak otwarcie. W każdej rodzinie znajdzie się ktoś, kto służył w którejś formacji. To bardzo ciekawy okres historii. Wciąż zastanawiam się i pytam Niemców, gdy mam okazję- jak to się stało, że ten mały, niepozorny człowieczek z pędzlami rozpętał na świecie zawieruchę? Ja czułem się bezpieczniej grając taką właśnie rolę, bo w polskim piekiełku babrać się nie chcę.

Mówiąc swój monolog oddziela więc Pan siebie- Polaka od siebie- Niemca.

Trochę tak. Patrzę na siedzącą na widowni osobę z karteczką TATUŚ i myślę- dlaczego dałeś się temu porwać? Wierzę w to. My znamy wojnę z zupełnie innej strony, ze „Stawki Większej niż Życie”, „Czterech Pancernych”. Ta wojna wydaje nam się w gruncie rzeczy fajna. Przygody, pies, zabawy na podwórku, ktoś tam umarł, jasne, ale przecież Janek i jeżdżenie czołgiem…

Wspomniał Pan o widowni. Widzowie siedzący przy stole, jak goście na urodzinach, to bardzo ciekawy pomysł. Zastanawiam się jednak jak podoba się on Panu- samemu na scenie przez całą sztukę. Ludzie reagują przecież tak różnie…

Oj, są różne reakcje. Tych złych doświadczeń się nie pamięta, choć było ich i tak niewiele. Ale są ludzie, którzy kiedy na nich patrzę chcieliby wyparować. Był kiedyś taki pan, moja pierwsza ofiara czyli wujek Richard. Kiedy o nim mówiłem zamieniał się w słup soli. Widziałem jak napinają się żyły na jego szyi. Nawet na mnie nie spojrzał. Chyba myślał, że za chwilę będzie musiał wyjść na scenę i coś opowiedzieć. Ale to nie tak, że tylko widzowie mają obawy! Mnie początkowo też przerażał pomysł grania z przypadkowymi ludźmi. Wyjście poza krąg oślepiających świateł naprawdę nie jest dla aktora komfortowe. Trzeba rozmawiać z człowiekiem, który siedzi naprzeciwko, patrzeć mu w oczy i co najgorsza- mieć świadomość, że on może coś odpowiedzieć! Próby odbywały się z reżyserem, asystentką i krzesłami. Ja nawet chciałem, żeby na próbę generalną zaprosić gości, ale Fred zdecydowanie odmówił, że jak to, przecież to nie gotowe, będzie premiera, będą i ludzie. Zobaczymy czy się sprawdzi. No i się sprawdziło.

Kto szczególnie zapadł Panu w pamięć?


Ostatnio była tu taka para. Przez cały spektakl bardzo mi pomagali, grali razem ze mną. Kiedy opowiadałem o niemiłych dla nich rzeczach, to kiwali do siebie głowami. Głaskali swoje dłonie, śmiali się, robili miny. Bardzo dobrze ilustrowali to o czym mówiłem. Innym razem pani- ciocia Hildegarda. Miała w sobie mnóstwo empatii, to naprawdę bardzo miłe. Dużo gestykulowała, łapała się za głowę. Kiedy szedłem w jej kierunku, a miała akurat smutną minę, powiedziałem „Śmiejesz się ciociu Hildegardo”, to pani nagle uroczo przeszła z tego smutku w uśmiech. Nie wiedziała, że za chwilę jej dowalę, ale wspaniałe było to, że reagowała. Wiedziałem po co do niej idę, że mam partnera.

Publiczność pewnie pomyślała, że to ktoś podstawiony.

Na pewno! Nawet o to pytali. Zresztą był na początku taki pomysł. Czułbym się na pewno lepiej wiedząc, że osoby siedzące przy stole to aktorzy, a przynajmniej tak wydawało mi się przed premierą. Teraz jednak kiedy żegnam się na koniec, podaję każdemu rękę i dziękuję za współudział oraz pomoc w graniu, jest mi bardzo miło kiedy ludzie cieszą się z możliwości udziału w spektaklu interaktywnym. Nie wiem czy on faktycznie taki jest, ale to i tak miłe.

A dlaczego sądzi Pan, że nie jest to sztuka interaktywna? Przecież publiczność bierze w niej udział.

Tak, ale ograniczony. Niedawno był tutaj Pan siedzący na miejscu wujka Hartmuda. Za każdym razem, kiedy się do niego zwracałem, zadawałem pytanie widziałem, że zbiera się do odpowiedzi. Musiałem nieźle przyspieszać tempo, żeby nie dać mu dojść do słowa. Nie mam przecież pojęcia co mógłby odpowiedzieć, prawdopodobnie jednak kompletnie wybiłby mnie z rytmu. Muszę być na to przygotowany, ale staram się tej sytuacji uniknąć.

Jak sztuka trafiła do Teatru Druga Strefa?


Bardzo często jest niestety tak, że sztuki lądują w mojej szufladzie i na jakiś czas o nich zapominam, albo czekam na odpowiedni moment. Z „Dziękuję tatusiu” było inaczej. Marta Klubowicz przyniosła mi kiedyś sztukę Freda Apke, pt. „Adonis ma gościa”. Nie było jeszcze u mnie Sceny Małego Widza, ale wiedziałem, że kiedyś powstanie. Odezwałem się do Marty po dwóch czy trzech latach i bardzo chciałem wystawić tę sztukę. Niestety okazało się, że teatr Roma i dyrektor Kępczyński zareagowali na ten tekst szybciej. Miałem taką rozmowę z dyrektorem… No, efekt jest taki, że premiera „Adonisa” miała miejsce w teatrze Roma jako musical. Próbowałem przekonać go, że nie zrobię z tego musicalu i że tak naprawdę to nie jesteśmy dla Romy zagrożeniem, ale dyrektor stwierdził, że jeśli wystawię sztukę jako pierwszy to wszyscy przyjdą do Drugiej Strefy. To bardzo miłe, ja się tym chwalę.

Na pocieszenie znalazła się jednak inna sztuka Freda.

O tak. Niedługo po tych wydarzeniach dostałem od niego dramat „Hades”. To długi, trzygodzinny spektakl na dziewięciu aktorów, wspaniała rzecz. Był nawet wpisany w plan premier na ten rok, jednak kiedy okazało się, że nasz budżet na premiery wynosi 0 złotych, „Hades” wrócił do szuflady. Może nie mam prawa, ale roszczę sobie prawo do prapremiery tej sztuki. Niedługo zresztą mam nadzieję uda mi się ją wreszcie zrealizować- prawdopodobnie w Berlinie. Kiedy jednak dostaliśmy tę decyzję o braku dotacji, szukaliśmy z Fredem i Martą nowych metod finansowania. Wtedy Fred powiedział, że skoro nie mamy pieniędzy, to on napisał taki monodram dla siebie, chciał go grać w Niemczech. Streścił go a ja powiedziałem- to ci to zagram. Marta wzięła się za tłumaczenie i tak powstało „Dziękuję Tatusiu”.

Jak wygląda współpraca między nie znającym polskiego reżyserem- Niemcem a nie mówiącym po niemiecku aktorem- Polakiem?

To komunał, ale język teatru jest uniwersalny. Nawet jeśli to monolog, to emocje potrafią opowiedzieć bardzo wiele. Co ważne, Fred rozumie po polsku całkiem sporo, jeśli mówi się do niego powoli. On cały czas powtarzał mi na próbach, że najważniejsza jest szczerość. Kiedy tekst osiadł mi na dobre w głowie, to on mówił mi, np. wszystko dobrze, ale ten jeden moment… kłamałeś. I rzeczywiście, to były właśnie te fragmenty, w których czułem, że nie idzie mi dobrze. Mieliśmy kiedyś problem, ponieważ zabrakło na próbie tłumaczki. Fred podpowiadał mi po angielsku z niemieckiego egzemplarza. Kiedy udało mi się coś zrozumieć, chwilę milczałem, otwierała mi się odpowiednia szufladka i lecieliśmy dalej. Ja miałem okazję oglądać niemieckie sztuki, naprawdę nie mając pojęcia o tym języku, a rozumiałem naprawdę sporo. Po prapremierze oboje byliśmy zadowoleni, więc widocznie bariera językowa nie jest najważniejsza.

Czy teatr wybiera się na wakacje? Jakie ma Pan na najbliższy czas plany?

Pracujemy, pracujemy. W lutym 2012 roku „Hades” pojawi się w Berlinie, a już w marcu w Warszawie. Jednak w Teatrze Druga Strefa będzie się coś działo przez całe wakacje. Już 19 sierpnia kolejna premiera- „Wariat i Zakonnica” Witkacego. To powrót do tytułu, ale zupełnie nowa inscenizacja, muzyka i szalone pomysły jak na tego autora przystało. To będzie coś czego na Magazynowej jeszcze nie było. W tej chwili liczymy pieniądze w budżecie czy uda się zrobić kolejną premierę, polskiej współczesnej sztuki. Czeka nas we wrześniu sporo wznowień i nowa szansa dla wybrańca Sceny Debiutu- przesuniętej z wakacji na wrzesień. Wrócimy także do projektów edukacyjnych, będziemy uczyć robienia i oglądania teatru, powstanie Atelier przy Teatrze Druga Strefa. Pokażemy, nie tylko dzieciom, ile się z teatru można dowiedzieć o świecie. Właśnie stąd, a nie z gier czy telewizji.



Martyna Wyrzykowska
InfoTuba
15 lipca 2011
Spektakle
Dziękuję tatusiu
Portrety
Sylwester Biraga