(Nie)znane

"Skok w wiarę", który miał inspirować widzów do aktywnego uczestniczenia w propozycjach tegorocznej Malty, okazał się wyzwaniem rzuconym oczekiwaniom odbiorczym.

Publiczność poznańskiej Malty zdążyła przyzwyczaić się już do różnorodności jej programu, od kilku lat podporządkowanego podobnej formule. Pomysł na łączenie odmiennych dziedzin twórczości artystycznej z propozycjami o charakterze społecznym, popularyzatorskim i edukacyjnym urozmaica ofertę festiwalu, dostosowując ją do oczekiwań współczesnego odbiorcy. Wielopłaszczyznowość kalendarium imprezy wywołuje pozytywne reakcje widzów, ale równocześnie - przez skrajną gatunkową, a czasem też jakościową odmienność sąsiadujących ze sobą wydarzeń - może sprawiać wrażenie niespójności. Nie zmienia to jednak faktu, że połączenie odmiennych bloków - Generatora Malta (działania artystyczne i społeczne aktywizujące lokalne społeczności), tańca (głównie pod szyldem Starego Browaru Nowego Tańca, ale w tym roku także z rozbudowanym udziałem Polskiego Teatru Tańca), prezentacji spektakli wyprodukowanych na poznańskich scenach (zarówno teatrów repertuarowych, jak i offowych) czy ogólnodostępnych, odbywających się na placu Wolności występów gości, koncertów i dyskusji - częściej daje odbiorcom poczucie wolności, niż powoduje zagubienie czy konsternację.

Od dziewięciu lat ponad wszystkimi innymi propozycjami w programie Malty dominuje idiom. Planowany jest przez zaproszonego kuratora (często gwiazdę światowego formatu, jak Stefan Kaegi czy Romeo Castellucci) zgodnie z jego autorską interpretacją hasła, będącego znakiem rozpoznawczym danej edycji festiwalu, przyciąga uwagę publiczności i podsyca jej oczekiwania. Dzisiaj to właśnie idiom pozwala zachować międzynarodowy charakter Malty i daje szansę na podporządkowanie jej kolejnych edycji konkretnym tematom.

W tym roku - jest to wyjątek w dotychczasowej historii festiwalu - funkcje kuratorów idiomu pełniły trzy osoby: twórcy założonej w Belgii w roku 1986 grupy Needcompany: Jan Lauwers i Grace Ellen Barkey, a także pracujący z nimi od 2001 Maarten Seghers. Zaproponowane przez nich hasło "Leap of Faith" (w polskiej wersji przetłumaczone nieprecyzyjnie jako "Skok w wiarę") prowokowało nieporozumienia podczas wielu dyskusji z publicznością. Polscy widzowie, niezależnie od własnych przekonań, najczęściej łączyli słowo "wiara" z religijnością. Tymczasem członkowie Needcompany, co wielokrotnie podkreślał Lauwers, myśleli o zawierzeniu, odnosząc się przy tym do całej sfery twórczości artystycznej. Chodziło im raczej o skok motywowany wiarą. Dlatego przywoływali często - bliższe ich zamysłowi - wyobrażenie skoku w nieznane. Przywoływali je w funkcji metafory sztuki, której doświadczenie łączyli z wyzwaniem, tajemnicą i nieprzewidywalnością możliwych efektów.

W programie idiomu znalazły się więc przykłady twórczości artystycznej, która - jak założyli kuratorzy - wymaga od widzów zmiany modelu percepcji, może ich zaskakiwać i prowokować do odkrywania nowych sposobów komunikacji, poszukiwania niecodziennych znaczeń i nieoczywistych wartości. Jako pierwszy założenie to potwierdził Maarten Seghers, rzucając wyzwanie konwencjonalnym sposobom odbioru koncertu muzycznego. Podczas premierowego wykonania Concert by a Band Facing the Wrong Way, wspólnie z dwoma innymi muzykami - Nicolasem Fieldem i Romboutem Willemsem - zagrał i zaśpiewał aleatoryczne kompozycje, w których początkowe wrażenie kakofonii ulegało pogłębieniu, to znów ewoluowało ku względnej melodyjności albo wyciszeniu. Opisując swój projekt, Seghers wspomniał o planowym niezrozumieniu i eksponowaniu "złej reżyserii", co udało mu się osiągnąć. Nagłośnienie całej sceny sprawiało, że abstrakcyjny ruch (na przykład czołganie się na plecach i wzajemne przenoszenie wykonawców) istniał w przestrzeni, której czwartym wymiarem stał się dźwięk. To muzyczne widowisko w równym stopniu mogło wywoływać konsternację i zagubienie widzów, co pozostawiać w ich świadomości ciekawe wrażenia. Być może ta dwuznaczność sprawia, że trudno mi jednoznacznie ocenić je i podsumować.

Maarten Seghers pojawił się w równie niekonwencjonalnej roli w spektaklu FOREVER autorstwa duetu Lemm&Barkey (Lot Lemm i Grace Ellen Barkey). Zaśpiewał w nim (solo i a cappella) Der Abschied (Pożegnanie) - ostatnią część cyklu pieśni Gustava Mahlera Das Lied von der Erde. Towarzyszyła mu para tancerzy (Sarah Lutz i Mohamed Toukabri), którzy wyestetyzowanym, niemal baletowym ruchem opowiadali o miłości i rozstaniu dwojga kochanków. Wokalne wyzwanie podjęte przez Seghersa, zmagającego się z klasyczną kompozycją, ciekawie kontrastowało z równolegle rozgrywanym planem tanecznym. W odbiorze dawało to efekt niepokoju, dodatkowo wzmacniany poprzez scenografię, stanowiącą trzecią znaczącą warstwę tego widowiska. Jej najważniejszymi elementami były ceramiczne instalacje, które - wprawiane w ruch powiewem wentylatorów, a w finale nieznaną mechaniczną siłą - wydawały dźwięk kojarzący się z dokonywaną "na zawsze" destrukcją wartości.

W FOREVER można było rozpoznać liryczny styl choreografii Grace Ellen Barkey, tworzącej swoje autorskie przedstawienia także z Needcompany. Bliższy dobrze znanej w Polsce, charakterystycznej dla Jana Lauwersa stylistyce, był spektakl 1095 (reż. Lisaboa Houbrechts). Grupa Kuiperskaai opowiedziała w nim historię wędrówki przez średniowieczną Europę w roku zainicjowania pierwszej wyprawy krzyżowej. Wyolbrzymione, jakby karykaturalne gesty aktorów, komediowy sposób gry i zabawne sceny nie zaburzały czytelności teatralnej prezentacji. W tekście napisanym przez syna Lauwersa, Victora (także grającego w tym spektaklu), pojawiły się analogie pomiędzy czasem krucjat a antyislamskimi nastrojami we współczesnej Europie.

Z tym stylem i tematyką kontrastował The Moon grupy MaisonDahlBonnema (założonej przez Hansa Dahla i Annę Bonnemę, którzy od roku 1999 są w składzie Needcompany). Poetyckie przedstawienie muzyczne na czworo wokalistów śpiewających o Księżycu, jego wpływie na świat ziemski i żyjących w nim ludzi, zaskakiwało pogodną naiwnością. Wyraźnie ujawniała się ona zarówno na poziomie treści, jak i użytych środków, choć wykorzystującym dojrzałe brzmienia swoich głosów artystom udawało się czasem wprowadzić odrobinę ironii i dwuznaczności. Równocześnie jednak proste podkłady muzyczne i gra z formą na miarę warsztatu improwizacji ruchowej prowokowały wątpliwości dotyczące artystycznej oryginalności tego przedstawienia i jego wymowy.

Dużo ciekawsze wrażenia wywoływał spektakl "Another One", będący autorską produkcją występujących w nim Lobke Leirens i Maxima Stormsa. Odrealniony, karykaturalny ruch dwojga postaci, ciekawie stylizowane kostiumy, charakteryzacja oraz proste dekoracje służyły w nim wyobrażeniu różnych poziomów relacji pomiędzy dwojgiem ludzi. Wzajemne przyciąganie, monotonia codzienności, tłumione instynkty, rywalizacja i przemoc prezentowane były za pomocą niezwykle precyzyjnych, a przy tym nienaturalnych gestów. Można było odnieść wrażenie, że cała ta opowieść jest skondensowaną prezentacją wszystkich możliwych ułomności ludzkiego życia w alternatywnej przestrzeni pozbawionej czasu. Konsekwencja i precyzja łączące slapstickową stylistykę z wrażeniem beznadziei sprawiały, że rozgrywające się niemal bez słów widowisko Leirens i Stormsa dostarczało silnych wrażeń zarówno na poziomie estetycznym, jak i fabularnym.

Jakość "Another One" nie wystarczyła, żeby ujednoznacznić ambiwalentne odczucia związane z artystyczną różnorodnością idiomu. Odmienność poetyk i powracające poczucie hermetyczności kolejnych spektakli prowokowały skrajne reakcje publiczności, równocześnie podsycając oczekiwania względem zamykającej kuratorski program "Wojny i terpentyny" [na zdjęciu].

Wyreżyserowana przez Jana Lauwersa teatralna adaptacja powieści Stefana Hertmansa niosła obietnicę nawiązania do najlepszych widowisk Needcompany. Podobnie jak w Pokoju Izabelli z trylogii Sad Face/Happy Face, za kanwę epickiej opowieści o dwudziestowiecznej Europie posłużyła tu rodzinna historia, a na scenie pojawić się miała Viviane De Muynck. Belgijska aktorka zagrała rolę pozostającej poza głównym nurtem akcji narratorki referującej historię życia malarza-kopisty Urbaina Martiena. Niestrudzenie opowiadała o jego osobistych wzlotach i tragediach, widzianych na tle dziejowych przemian, w centrum których znalazła się pierwsza wojna światowa. Stworzenie oddziałującej z pełną mocą projekcji zdarzeń powiodło się głównie dzięki znakomitej - zdystansowanej, a jednak przekonującej - De Muynck. Jej narrację świetnie dopełniały kompozycje Rombouta Willemsa, wykonywane na żywo przez trzech muzyków, którzy kilkukrotnie porzucali instrumenty (pozostawiane na ruchomej platformie fortepian, wiolonczelę i skrzypce), by dołączyć do niemych aktorów wcielających się w drugoplanowe postaci postępującej fabuły.

Narratorka zajmowała miejsce pośrodku przestrzeni scenicznej. Po jej lewej stronie Benoît Gob - aktor Needcompany, ale też artysta plastyk - nieustannie coś tworzył, szkicował i poprawiał. W głębi sceny, stopniowo skracając przestrzenny dystans względem publiczności, grupa aktorów ruchem starała się oddać realia i atmosferę prezentowanych zdarzeń. Ubrani w charakterystyczne, nieco odrealnione kostiumy, zaprojektowane przez Lot Lemm, metaforycznie wyobrażali pracę w hucie, znój codzienności, wojenną przemoc czy niedolę żołnierzy na belgijskim froncie pierwszej wojny światowej. Łącznikiem pomiędzy światami narratorki, bohatera i planem niemej, pantomimicznej projekcji była postać w stroju pielęgniarki, grana przez Grace Ellen Barkey. Chociaż w programie nazwana została Aniołem Historii, nie miała wiele wspólnego z Benjaminowską interpretacją obrazu Paula Klee (Angelus Novus) - prowokowała więcej nieporozumień, niż tworzyła istotnych znaczeń. Poza świetną De Muynck aktorzy Wojny i terpentyny nie mieli w tym spektaklu zbyt wielu możliwości wykorzystania swoich talentów, pozostając jedynie figurami ilustrującymi tekst. Jeśli zamiarem reżysera było obsadzenie ich w rolach umownych projekcji wyobraźni narratorki, to nie udało mu się wytworzyć sugestywnej przestrzeni wieloznaczności. Jeśli zaś mieli konkretyzować opowiadaną historię poprzez materializację referowanej przeszłości, zbyt często operowali symbolicznymi gestami, przez co odrywali się od rzeczywistości portretowanego czasu. Wszystko to skłania do refleksji, że w najnowszym spektaklu Lauwersa zwyciężyły jedynie literatura i muzyka. Chociaż artysta ten chętnie korzysta z różnych mediów, zwykle najważniejszy był dla niego teatr. Nie spodziewałem się, że w Wojnie i terpentynie tak łatwo ustąpi on pola innym sztukom.

"Skok w wiarę", który miał inspirować widzów do aktywnego uczestniczenia w propozycjach tegorocznej Malty, okazał się wyzwaniem rzuconym oczekiwaniom odbiorczym. W programie idiomu znalazły się widowiska przełamujące konwencje gatunkowe i stylistyczne, minimalizujące użyte środki formalne i ograniczające poetykę teatralnego medium. Zaproponowane przez członków Needcompany wydarzenia, choć zmuszały do poszukiwania sensów i znaczeń, zbyt często nie tworzyły konkretnych drogowskazów, ważnych dla zainteresowanego, ale niefachowego odbiorcy. Zaskakujący koncert Seghersa, perfekcyjna forma Another One czy interesująca narracja Wojny i terpentyny otwierały przestrzeń niejednoznaczności, zachęcając w równym stopniu do twórczej interpretacji, jak i krytyki. Skuteczne otwarcie tych możliwości zaliczyć można do sukcesów tegorocznej Malty, która - wprowadzając szereg skrajnie różniących się od siebie artystycznych propozycji - nie pozwalała widzom na obojętność i bierną akceptację całości programu. Równocześnie jednak idiom przypominał showcase'owy przegląd różnorodnej twórczości osób związanych z Needcompany. Wiara w możliwości tej grupy, skonfrontowana z wyborami jej członków, pozostawiła mnie z poczuciem niedosytu. Może właśnie ono było głównym celem "Skoku w nieznane", do którego zachęcali Barkey, Lauwers i Seghers?



Piotr Dobrowolski
"Teatr"
10 października 2018