Niemęsko-męska, niekobieco-kobieca

Freudowski koszmar i kompleks Edypa w jednym. Co dzieje się kiedy płeć nie ma płci? O tym jak współczesność spłatała figla logice i z czworga aktorów uczyniła dwanaścioro bohaterów jednego dzieła.



Znajdujemy się w Klinice Transseksuologii. Na scenie dostrzegamy parę ustawionych równolegle do siebie łóżek. Dwie spoczywające nieruchomo postaci wydają się uwikłane w szarą pościel, zatopione w szpitalnych materacach. Czy to na pewno ta komedia, o której czytaliśmy przed spektaklem? Przygotowani na krzywe zwierciadło, w którym przyjdzie nam się przyjrzeć, obawiamy się czy nie staniemy jedynie przed murem frustracji. Obawy okazują się niesłuszne. Scenariusz Krzysztofa Jaroszyńskiego w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego zaspokaja komediowe potrzeby widzów spektaklu oraz skomplikowane poszukiwania tożsamości głównych bohaterów.

Podczas 140-minutowego przedstawienia poznajemy czworo bohaterów. Tytułowe, pozornie obce sobie postacie postanawiają zmienić płeć. Dwie najbliższe im osoby chcą odwieść bliskich od nieodwracalnej decyzji. Dla Romy (Agata Myśliwiec-Grząślewicz) jest to mąż (Dariusz Starczewski). Starszy, doświadczony, świadomy swej męskości, kompletnie nierozumiejący decyzji żony. Dla Juliana (Rafał Szumera) mama (Beata Rybotycka). Bezkompromisowa, nadopiekuńcza, kobieca, emanująca seksualną energią. Oboje stanowią stereotypową kolumnę, odnośnik mający na celu pokazanie jak bardzo dalecy od przyjętej w społeczeństwie normy są pacjenci kliniki. Wspomniany zabieg dotyczący kreowania postaci - zupełnie świadomy - daje niezliczone i przede wszystkim świadomie wykorzystane komiczne sytuacje.

Operacja jakiej mają poddać się bohaterowie nie stanowi meritum spektaklu. Jest oczywistym zwrotem w akcji, zmierzającym do kulminacyjnego, zaskakującego zwieńczenia dzieła. Najważniejsze są rozterki zgromadzonych na scenie ludzi. Pacjenci oczekują. Bliscy rozpaczliwie szukają odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego?". Rozpacz oraz chęć powstrzymania Romy i Juliana odnawia dawną zażyłość pomiędzy matką młodzieńca a mężem kobiety. Relacja oraz intryga dwójki bohaterów stanowi integralną część spektaklu. Mimo że tytuł oraz poruszony problem odnosi się do Romy i Juliana, okazuje się, że stanowią oni jedynie narracyjne tło. Należy również dodać, że to Beata Rybotycka jest ogniwem zapalnym, spoiwem, wykrzyknikiem oraz wiśnią na torcie całej opowieści. Potwierdza to każda scena, salwa śmiechu oraz końcowe brawa.

Choć spektakl traktuję jako zabawną całość, wyczuwalne są momenty, kiedy napięcie wśród widowni słabnie. I działo się tak za każdym razem kiedy ze sceny schodziła Beata Rybotycka. Momenty tytułowych bohaterów nie były tak elektryzujące, jednak nie jest to spowodowane grą aktorów, a faktem, że pewnego rodzaju jednostajność była wpisana w ich role. Udany dobór aktorów do poszczególnych ról pozwolił na wyostrzenie najważniejszych dla konkretnej postaci cech. Żaden bohater nie jest nudny ani karykaturalny. W spektaklu, gdzie istotną rolę odgrywa transseksualizm, dysponując zaledwie czterema maksymalnie zróżnicowanymi sylwetkami, łatwo o nadużycie w kreacji. Tu wszystko jest na swój sposób wysublimowane. Postacie są czytelne zarówno pod względem wizualnym jak i emocjonalnym. Ta umiejętność jeszcze bardziej uwydatniła momenty, gdzie groteska grała główne skrzypce.

Zakończenie, które pokazuje, że wbrew konwenansom można być dla jednej osoby jednocześnie ojcem, dziadkiem i ojczymem, stanowi ewidentny pstryczek w stronę współczesności - degrengolady społeczeństwa i implikacji podejmowanych decyzji. Ja, biorąc pod uwagę niecodzienność sytuacji bohaterów przewrotnie, a nawet zaczepnie napiszę, że wbrew wszystkiemu scena, a nawet cała teatralna sala emanowała niebywałą naturalnością. Sprzężenie pomiędzy aktorami a widownią, w niektórych sztukach niepożądane, tu nienachalnie wciągało widza w przygodę zwaną nowoczesnością.



Maja Zuchowska
Dziennik Teatralny Kraków
15 czerwca 2019
Spektakle
Roma i Julian