Niemożliwa miłość, co zdarza się w Kłodzku

„Opowiedzieli tę opowieść dla tych, którzy miłują, nie dla innych. Przekazują wam przeze mnie pozdrowienie. Pozdrawiają tych, którzy tkwią w zadumie, i tych, którzy są szczęśliwi, nienasyconych i pragnących, tych, co są radośni i tych, co są stroskani (...). Oby mogli znaleźć tu pociechę przeciw odmienności, przeciw niesprawiedliwości, przeciw urazie, przeciw cierpieniu, przeciw wszystkim niedolom miłowania!".

Historię tragicznego uczucia opowiedzieli najpierw Béroul, Thomas i przewielebny Eilhart, i mistrz Gotfryd – piórem Josepha Bédiera, teraz zaś opowiadają ją aktorzy z Teatru w Kłodzku w spektaklu „Tristan, Izolda,..." – za sprawą Michała Tramera.  Adaptacje sceniczne jednego z najstarszych utworów o trudnej miłości jakoś nie cieszą się zbytnią popularnością w polskich teatrach; kilka realizacji spowijają mroki komunistycznej nocy, niewiele więcej powstało na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat (w XXI wieku sztukę wystawiał Teatr Współczesny w Szczecinie, Teatr Lalki, Maski i Aktora Groteska w Krakowie oraz Teatr Lalek Banialuka w Bielsku-Białej). Być może średniowieczna legenda dla wielu jest zbyt pokryta patyną czasu, aby mogła zachwycić współczesnego widza, rzekomo goniącego za wieczną nowością i oryginalnością. Być może to temat miłości wydaje się nadto wyeksploatowany i zgrany, by tchnąć w niego świeżego ducha. Trudno wskazać jednoznaczną przyczynę, która tłumaczyłaby zjawisko tej nieobecności w zadowalający sposób.

Spektakl pokazywany w Teatrze w Kłodzku udowadnia, że poszukiwania inspiracji na cmentarzu literatury nie tylko nie są pozbawione głębszego sensu, ale potrafią przynieść znakomity efekt artystyczny, wart odrębnej opowieści. Opowieści, która zaczyna się już wraz z modyfikacją pierwotnego tytułu – przedstawienie nazywa się bowiem „Tristan, Izolda,...", co wydaje się znakiem pewnego semantycznego otwarcia. Zamiast prostej koniunkcji dwóch imion występuje tajemniczy, niedookreślony wielokropek, gdzie może pojawić się imię każdego, kto zechce je tam wstawić, w dowolnym miejscu i czasie, by zarazem dopisać kolejny akt w spektaklu tragicznych uczuć, który nigdy się nie kończy, bo ze swojej natury skończyć się nie może.

Jeśli teatr wciąż jest przestrzenią, gdzie widz powinien odnajdywać samego siebie i przeglądać się w odłamkach cudzych doświadczeń, to sztuka Michała Tramera mu to umożliwia, choć na pierwszy rzut oka wydaje się to nie lada wyzwaniem. Dzieje Tristana i Izoldy osadzone są bowiem w realiach, których nie da się już w pełni pojąć z perspektywy współczesnego odbiorcy, i bardzo ściśle z nimi związane. Konflikt zarysowany w „Tristan, Izolda,..." wynika z napięcia między powinnościami i ograniczeniami charakterystycznymi dla kultury średniowiecza, które stabilizowały rzeczywistość pełną chaosu, a ślepymi ludzkimi namiętnościami, zdolnymi przecież podważyć każdy porządek społeczny bez względu na konsekwencje.

Tristan jako siostrzeniec króla Marka, pana na Tyntagielu, ale jednocześnie rycerz posłuszny prawom wynikającym z ówczesnego etosu, powinien akceptować i respektować przyjęte w tamtych czasach zasady samoograniczenia oraz wyrzeczenia – podobnie jak Izolda Złotowłosa, przeznaczona królowi Kornwalii na żonę. Tymczasem za sprawą magicznego napoju i złośliwego losu, który lubi komplikować rzeczy najprostsze, Tristan wbrew swojej woli i pod naporem fatalnych konieczności jest zmuszony przełamać dotychczasowy system aksjologiczny, natomiast Izolda – sprzeniewierzyć się narzuconej roli dobrej i kochającej małżonki. Oboje dokonują zdrady króla Marka, przy czym ta niewierność ma zupełnie inny ciężar gatunkowy niż współcześnie, w epoce coraz większego rozluźniania sztywnego gorsetu norm społecznych i fetyszyzowania osobistej wolności – niewierność Tristana i Izoldy posiada wymiar absolutny i zasługuje wyłącznie na śmierć, ponieważ inaczej nie da się przywrócić zaburzonego porządku. Nic, co wypływa z zatrutego źródła, nie może zostać oczyszczone.

Mimo to spektakl jest nośnikiem na tyle uniwersalnych treści, że powinien trafić do przekonania większości widzów, jeśli tylko zdecydują się przekroczyć próg Teatr w Kłodzku. Etyczne dylematy, trudne wybory, wzbronione tęsknoty tworzą szeroką płaszczyznę porozumienia między bohaterami „Tristana, Izoldy,..." a publicznością, gdzie zapewne znajdzie się niejedna osoba, która głęboko odczuje powinowactwo doświadczeń, niezależnie od tego, w jakim imaginarium symbolicznym, średniowiecznym czy ponowoczesnym, te doświadczenia są zanurzone i jaki charakter mają ustanowione zakazy (a Ty? Czyje oczy zobaczysz na scenie?). I odwrotnie – niejedna osoba może poczuć ukłucie prawdziwego żalu, że nigdy nie było jej dane zaznać uczuć o takiej temperaturze czy też stanąć w obliczu prawdziwego emocjonalnego konfliktu. Dlatego w moim przekonaniu, niezależnie od imponującego dystansu czasowego, sztuka wchodzi w wyraźny rezonans z wrażliwością widzów, pozwalając im odsłonić się samym przed sobą, nawet jeśli to trochę wstyd przyznać się do marzeń o miłości – za co chwała i reżyserowi, i pozostałym twórcom. Czym bowiem jest teatr, który nie ocala wyobraźni ani pragnień? Wspólnictwem estetycznych kłamstw? Piosenką pijaków?

Michał Tramer nie stworzył ani monumentalnego moralitetu o zakazanej miłości i zdradzie, do czego tekst Josepha Bédiera mógłby zachęcać przy powierzchownym odczytaniu, ani nie dał się skusić coraz powszechniejszej tendencji nachalnego „uwspółcześniania" arcydzieł w taki sposób, że przedstawienie z pierwowzorem łączy tylko tytuł, a i to nieraz budzi wątpliwości. „Tristan, Izolda,..." to wyjątkowo zwarty, poetycki i bardzo intymny spektakl, który zapada w pamięć przede wszystkim ze względu na szacunek do słowa oraz umiejętność pokazania na scenie jego nagiego piękna, czego niestety zaczyna brakować w naszej kulturze. Jednocześnie nie jest to sztuka przegadana, pełna nieprzyjemnych dłużyzn, które są w stanie „położyć" nawet najambitniejsze przedsięwzięcie. Akcja przebiega niezwykle szybko nie tylko dzięki umiejętnej adaptacji pierwotnego tekstu – za słuszne posunięcie trzeba uznać chociażby wprowadzenie na scenę dwóch „chochołów" w roli ludowych gawędziarzy, wyznaczających ramę narracyjną i dynamizujących całą akcję, w dodatku zagranych z niekłamanym urokiem przez kłodzkich aktorów.

Pytanie, czy w niektórych momentach wydarzenia nie rozgrywają się wręcz za szybko i czy nie byłoby dobrze rozbudować pewne wątki; chyba trochę zanadto został spłaszczony motyw nieszczęścia oraz rozpaczy króla Marka, gdy dowiaduje się o zdradzie dwóch najbliższych osób (doskonały materiał na jednoosobową scenę tragiczną, choć niebezpiecznie patetyczną), jak również nadto zmarginalizowana wydaje się rola Izoldy o Białych Dłoniach, która celowo wprowadziła w błąd Tristana i wydała na niego ostateczny wyrok śmierci. Oczywiście, wydobycie tych wątków z tła na pierwszy plan znacząco zmieniłoby strukturę spektaklu, zaburzając między innymi proporcje między dramatem głównych bohaterów a innych postaci i powodując zmianę akcentów, co być może pozostawałoby w sprzeczności z przyjętym zamysłem reżyserskim, dlatego powyższe uwagi to tylko luźne rozważania, nie zaś surowa krytyka.

Ogromnym walorem są zaskakujące rozwiązania inscenizacyjne, polegające na wykorzystaniu tradycji japońskiego teatru lalkowego i skontaminowaniu jej z opowieścią tak do bólu europejską. Poetyka Kraju Kwitnącej Wiśni w „Tristanie, Izoldzie,..." nie ma charakteru czysto pretekstowego czy zdobniczego, lecz przenika to przedstawienie od samych fundamentów, poczynając od figur lalek, poprzez kostiumy aktorów, a na scenografii kończąc. Projekt tej ostatniej przygotował japoński reżyser i scenograf, Nori Sawa, lalki i maski zostały wykonane przez Yumi Hauashi-Mraza, natomiast za kostiumy i dekoracje odpowiadali Małgorzata Bekalarska, Jakub Bednarek i Marta Szachniewicz. Ta internacjonalna współpraca dała dobre rezultaty sceniczne, których nijak nie da się przedstawić słowami w teatralnej recenzji, podobnie jak muzyki wykonywanej na żywo przez Agatę Bilińską i Roho Konara (co dodatkowo pozwala budować nastrój): po prostu trzeba przyjść, zobaczyć, posłuchać.

Last but not least – należy podkreślić zaangażowanie wszystkich aktorów występujących w „Tristanie, Izoldzie,...": Aleksandry Pejcz, Joanny Półtoranos, Joanny Załuckiej, Łukasza Jarzyńskiego, Kamila Katolika i Bartosza Sochy. Każdy z nich miał za zadanie nie tylko przekonująco odegrać kilka ról naraz, ale także ożywić martwe lalki w taki sposób, by stały się pełnoprawnymi uczestnikami przedstawienia – z pełną świadomością, że dorosłego widza jest znacznie trudniej uwieść niż dziecko. I generalnie ten skutek udało się osiągnąć, mimo kilku drobnych potknięć, które zapewne wynikły z długiego nieodgrywania spektaklu; nie miało to jednak większego znaczenia dla odbioru całości.

Reasumując: Michał Tramer stworzył bardzo udane przedstawienie dla wymagającej publiczności, ambitne i w żaden sposób nieprzerysowane, gdzie każdy gest i każde słowo ma znaczenie, a przez nawiązania do japońskiego teatru – także nowatorskie. Należy mieć nadzieję, że „Tristan, Izolda,..." będzie gościć nie tylko na deskach Teatru w Kłodzku, ale również na wielu scenach polskich i zagranicznych, bo sztuka w pełni na to zasługuje.



Monika Wycykał
Dziennik Teatralny
20 maja 2015
Spektakle
Tristan i Izolda
Portrety
Michał Tramer