Nienasycona

Robienie swojego teatru z zerkaniem na mistrza jest słabe. Chyba, że chcesz go poszturchać, bo to oznacza samodzielne myślenie. Z Eweliną Marciniak rozmawia Mike Urbaniak.

Dlaczego postanowiłaś zostać reżyserką?

- Kiedy miałam szesnaście lat trafiłam na warsztaty teatralne prowadzone przez moją wspaniałą nauczycielkę języka polskiego w Kudowie Zdroju. Zapraszała do nas znakomitych aktorów (m.in. Mariannę Sadowską, cudowną pieśniarkę związaną z Gardzienicami), którzy prowadzili z nami - w szkole, raz w miesiącu - warsztaty teatralne. - Dlaczego na nie poszłaś? - Bo byli tam najfajniejsi uczniowie ze starszych klas. Chciało się tam być, świetne towarzystwo. Wszyscy oczywiście planowaliśmy być aktorami więc mieliśmy profesjonalną edukację z elementarnych zadań aktorskich. Ja miałam jednak problemy z koncentracją, panowaniem nad odruchami - generalnie wprowadzałam chaos. Dlatego za każdym razem mówiłam sobie, że idę tam ostatni raz, ale po pół roku okazało się, że nie mogę tam nie iść. Wtedy już wiedziałam, że to jest to.

Aktorstwo czy reżyseria?

- Tylko to, że chcę robić coś w teatrze, cokolwiek, i że to jest miejsce dla mnie. Fascynowało mnie tworzenie czegoś, uczestniczenie w niezwykłym procesie, stwarzanie tego, co się dzieje potem na scenie. Ale masterplan był nadal taki, że zostanę dyplomatką.

I jak go wcielałaś w życie?

- Byłam wzorową uczennicą, ale taką która daje odpisywać i pali jointy w kiblu na przerwie. Po maturze postanowiłam zdawać do Wrocławia, do liceum z maturą międzynarodową i oblałam matematykę. Co robić? Wpadłam więc na pomysł, że muszę w takim razie iść do jakiegoś innego dobrego liceum we Wrocławiu. Wybrałam w końcu XII i nałgałam dyrektorce, że moi rodzice są dyplomatami, właśnie wrócili z placówki i ja muszę zacząć tu naukę. Przyjęła mnie. Miałam tam warsztaty teatralne, na których zrobiłam "Iwonę, księżniczkę Burgunda", a że klasa była o profilu historycznym z elementami prawa, zakuwałam jednocześnie casusy jak przystało na przyszłą studentkę stosunków międzynarodowych.

Rodzice wspierali cię w tych wyborach?

-Rodzice byli już wtedy rozwiedzeni. Mieszkałam z mamą, z którą byłam w symbiotycznej relacji i która zawsze mnie wspierała. Od taty miałam alimenty i one w połączeniu ze stypendium pozwalały na luksus w postaci pokoju w internacie i wejściówek do teatrów, bo zaczęłam do nich chodzić nałogowo.

Wiem, że twój tato był pianistą, a mama?

- Barmanką.

Powaga?

- Absolutna. Pracowała w "Melodii" w kurorcie w Kudowie Zdroju. To była wielka kawiarnia z prawdziwymi dansingami. Zanim mama została barmanką, pracowała jako kelnerka i pamiętam, że zawsze chodziła w szpilkach. Jak już stała za barem, to nikt jej nie podskoczył, była bardzo lubiana. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych kawiarnię zmieniono w dyskotekę zaczęli przychodzić tam licealiści, którzy moją mamę kochali, po "pani Stasia" zawsze dawała im zapiekanki za kreskę. I tak mama przepracowała w "Melodii" ponad trzydzieści lat.

Dom był, jak się domyślam, liberalny.

- Kompletnie, wszystko mogłam. Cudowna wolność, która uczy samodzielności. To wszystko dostałam od mamy, której już niestety nie mam, bo zmarła kilka lat temu na raka.

We Wrocławiu byłaś nieśmiałą dziewczyną z niewielkiego miasta?

- Kiedy tam przyjechałam, wszyscy wiedzieli trzy raz więcej ode mnie. Znałam Gardzienice, no i wiedziałam kim są Krystian Lupa i Krzysztof Warlikowski. Tyle. Jak moja polonistka z liceum powiedziała, że przyjeżdża Peter Brook i idziemy na jego spektakl, nie wiedziałam zupełnie kim jest Brook. Czytałam więc, czytałam i czytałam, oglądałam spektakle i coraz szerzej otwierały mi się oczy.

I zaczyna się teatralny odjazd?

- Totalny! Chodzę wszędzie i na wszystko. Na spektakle, na wykłady w Instytucie Grotowskiego. To był też czas premiery "Oczyszczonych" Warlikowskiego, więc pamiętam kilkugodzinne wysiadywanie po wejściówkę.

Dyplomacja poszła w kąt?

- Nic z tych rzeczy, nadal sprawy szły dwutorowo: wkręcałam się z teatr i cały czas zakuwałam przepisy prawa międzynarodowego.

Ale zbliża się matura i trzeba wybrać zaraz jakieś studia.

- Nadal nie rezygnuję z żadnej z moich dwóch pasji i zdaję jednocześnie na Uniwersytet Jagielloński - na europeistykę i na wiedzę o teatrze, na której wybrałam później specjalizację dramatologiczną. Miałam tam wspaniałych nauczycieli, od których mnóstwo się nauczyłam. Małgorzata Sugiera, Mateusz Borowski czy Dariusz Kosiński uczą tam bardzo ważnych rzeczy.

A co z europeistyką?

- Dociągnęłam ją do licencjatu i może zdecydowałabym się na magisterkę, gdyby na egzaminie z romantyzmu na dramatologii jeden z profesorów nie powiedział do mnie: "Dobra, przeczytałaś wszystko, orientujesz się, ale musisz zdecydować, co chcesz studiować. Ciągnięcie tych dwóch kierunków jest bez sensu, bo nie masz czasu i energii na wejście w żaden do końca". To był bardzo stanowczy komunikat, którego chyba potrzebowałam i skupiłam się wtedy wyłącznie na teatrze. Kontynuowałam dramatologię i postanowiłam zdawać na reżyserię.

Gdzie?

- Do Krakowa (nie udało się) i do Warszawy (odpadłam na ostatnim etapie). Bardzo mnie zabolało to znalezienie się pod kreską. "Jak oni mogli mnie odrzucić?" - myślałam, a potem byłam im wdzięczna, bo dzisiaj wiem, że nie chciałbym kończyć szkoły warszawskiej.

Uchowaj Boże! Po roku znów próbowałaś w Krakowie?

- Oczywiście, bo po fazie "Jak oni mogli mnie odrzucić?", przyszła faza: "Ja mam być pod kreską? Ni chuja!". Robiłam sobie kolejny rok dramatologii, zaczęłam dużo jeździć i oglądać. Po raz pierwszy trafiłam też do berlińskich teatrów, na Theatertreffen - teatr niemiecki zaczął mnie bardzo wkręcać. I rok później dostałam się na reżyserię do Krakowa.

Ale dalej nie rozumiem, po co ci ta reżyseria?

- Po to, żebym mogła robić rzeczy, które oglądałam do tej pory na scenie. Pisać o teatrze nigdy nie chciałam, bo nie umiem pisać. Ale stwarzanie światów mnie podnieca. To ciągłe nienasycenie, gonienie króliczka jest fascynujące. Napisałam więc pracę magisterską na dramatologii, zgarnęłam dyplom i skupiłam się na reżyserii.

Studia cię pochłonęły?

- Tak, ale wiesz, to były moje trzecie studia i bardzo dokładnie wiedziałam czego chcę i to głośno mówiłam, co bardzo wiele osób w szkole wkurzało. Tłumaczyłam na przykład, że bardzo przepraszam, ale ja na zajęcia z filozofii z tą osobą nie będę chodziła, bo na UJ miałam takich profesorów, że to co tu jest wykładane, to śmiech na sali. Rozumiesz więc, że nie mogłam być niczyją ulubienicą. Ale generalnie szkoła była zajebista, super czas, super zajęcia z Krystianem Lupą, Grzegorzem Niziołkiem, Janem Peszkiem. Szybko odkryłam, że program nauczania nie ma żadnego znaczenia, liczą się tylko ludzie, których tam spotkasz. Wtedy jest lot.

Lot z mistrzem?

- Nie było takiego. Dzisiaj chyba nikt już nie ma swoich mistrzów. Poza tym robienie swojego teatru z zerkaniem na mistrza jest słabe. Chyba, że cię intryguje i chcesz go poszturchać, to rozumiem, bo to oznacza samodzielne myślenie.

A ciebie kto intrygował?

- Krystian Lupa oczywiście, ale ważne były też dla mnie spotkania z teoretykami, choćby wspomnianym Grzegorzem Niziołkiem. To znakomite zajęcia, na których można się nauczyć, jak się inspirować, otwierać.

Twoim debiutem reżyserskim, jeszcze na studiach, było "Nowe wyzwolenie" Witkacego na dużej scenie Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Jak doszło do tej realizacji?

- Bielsko miało być dla mnie karą, bo nie byłam - przypominam ci - niezbyt lubiana w szkole za głośne wyrażanie poglądów. Koleżanka z roku została wybrana, żeby zrobić dyplom w Warszawie, a mnie - tą najgorszą - trzeba było wysłać gdzieś na prowincję, na przykład do Bielska, żebym sobie tam zrobiła spektakl w teatrze z "Mayday", "Szalonymi nożyczkami" i "Testosteronem" w repertuarze. Do szkoły przyjechali aktorzy z grupy "Kontrast" z Bielska-Białej, zobaczyli mój egzamin (była nim wtedy "Kobieta z przeszłości" robiona z Kasią Zawadzką, która potem zagrała w mojej "Kobiecie" w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie) i powiedzieli, że im się to podoba, że chcieliby zagrać w czymś takim. Zaprosili mnie na rozmowę, pojechałam do nich. Gadaliśmy o tym, co lubią. Okazało się, że jest szczególne zainteresowanie Witkacym. Wtedy powiedziałam do Michała Buszewicza, mojego dramaturga: "Słuchaj, czytamy całego Witkiewicza. Musimy coś wybrać". I wybraliśmy "Nowe wyzwolenie".

Trafnie?

- Nie do końca, bo zrobiliśmy spektakl zupełnie odklejony od tego, do czego przyzwyczajona jest tamtejsza widownia.

I zaprosiliście do niego, wówczas studentkę, Julię Wyszyńską.

- Która zagrała Zabawnisię podbijając serca aktorów i publiczności. Stworzyła niezwykłą, wzruszającą i niebanalną kreację. Julka to wspaniała aktorka z poważnym usposobieniem do pracy, a na scenie była cudownie niepoważna. Dowcipna, ale nie przaśna.

A ty jak się odnalazłaś jako studentka reżyserii na dużej scenie w teatrze repertuarowym?

- To było duże przeżycie, bo "Nowe wyzwolenie" to moje pierwsze prawdziwe bycie w teatrze, po tej drugiej stronie. Warunki niełatwe: zero kasy na scenografię, zero na kostiumy, pięć osób na scenie, jedna przebiórka. Julka grała w białej rajstopie i wyglądała jak kiełbasa. Mówiła do widzów, że nie ma chłopaka i nigdy nie miała, ale bardzo by chciała kogoś poznać, nawet tam, w Bielsku.

Jak cię traktowali aktorzy?

- Profesjonalnie i poważnie. Bardzo chcieli zrobić to, co wymyśliłam, niezwykle otwarci ludzie. Dużo się wtedy też nauczyłam.

Czego na przykład?

- Że nie mogę z aktorami rozmawiać przez 2 tygodnie, bo potem zostaje mi tylko 6 na próby. A ja uwielbiam gadać z aktorami o tym, co robimy i dlaczego.

"Nowe wyzwolenie", które dostałaś w Bielsku Białej - jak sama mówisz - "za karę" przyniosło ci nagrodę na festiwalu m-teatr w Koszalinie. Dobry początek.

- Niezły, to prawda.

To także początek twojej, jak się okazało, długofalowej współpracy z Julią Wyszyńską, z którą potem zrobiłaś jeszcze wielokrotnie nagradzany monodram "Medea", potem "Śmierć i zmartwychwstanie świata" w Starym Teatrze i ostatnio znakomitego "Skąpca" w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Są tacy reżyserzy, którzy wszędzie wożą ze sobą swoich aktorów. To też trochę taki model, w wersji semi?

- Będę teraz pierwszy raz bezczelna i powiem, że nie wożę Julki, żeby mi wszędzie zagrała to samo, jak to robią niektórzy ze swoimi aktorami. W naszej współpracy fascynujące jest ciągłe dawanie sobie nowych zadań, co nie jest łatwe. W tej szufladzie już byłyśmy, ta też już przeszperana, szukamy w innej. W "Nowym wyzwoleniu" Julka była słodką Zabawnisią, potem w "Śmierci i zmartwychwstaniu świata" mówię do niej: "Zapraszam cię, ale to będzie inny lot. Nie grasz już niewinnej nimfetki, tylko jesteś hardkorówą blokerką, która disuje wspaniałą Martę Ojrzyńską i zajebiście odważną dupę Kasię Zawadzką. Musisz być jeszcze bardziej niż one". I Ann, którą gra Julka, wchodzi na scenę i mówi: "Wypierdalać stąd! Won! Już! Out! Tu jest teraz moje miejsce! Moja dupa tu siedzi, a nie twoja! Złaź, zjeżdżaj, wypad!". W "Medei" było dużo pracy nad ciałem i na swoich emocjach w bardzo bliskim, intymnym kontakcie z widzem. W "Skąpcu" Julka jest z kolei zwierzęcą Elizą. Mam już związane z nią kolejne teatralne marzenie, ale jeszcze ci nie zdradzę jakie.

Drugą osobą, o którą nie mogę nie zapytać jest Michał Buszewicz. Gdzie się poznaliście?

- Na uniwersytecie, na zajęciach o wampirach. Po nich staliśmy na papierosie i Michał zobaczył swoją mamę, która wykłada na UJ literaturę staropolską. Podszedł do niej i zapytał, czy pożyczy mu dziesięć złotych. Pożyczyła. Wrócił do mnie z banknotem w ręku i powiedział: "Pójdziesz ze mną na kawę?".

Poszłaś?

- Poszłam, i niedługo potem pojechaliśmy razem na "Norę" Ibsena w reżyserii Anny Augustynowicz do Poznania i wróciliśmy do Krakowa już jako para.

Para prywatnie i za chwilę para w teatrze.

- Początkowo nie chciałem Michała wpuszczać na próby, ale raz przyszedł i powiedział, że autobus mu uciekł, a następny ma za godzinę. Trudno, nie miałam wyjścia, został. I okazało się, że aktorzy bardzo lubią jak jest na próbach. Michał jest świetnym dramaturgiem. Często widzi to, czego ja nie zauważam w pogoni za moimi sprawami. Dużo się kłócimy oczywiście, ale bardzo lubię z nim pracować. Podczas pracy nad "Zbrodnią" okazało się, że Michał super pisze, że świetnie się bawi językiem i tak zaczęło się z kolei pisanie. Dajemy sobie dużo wolności: ja jemu - kiedy zaczyna pisać, a potem on mnie - kiedy zaczynam reżyserować. To jest bardzo zdrowy układ. Oczywiście cały czas się trzeba pilnować, żeby nie popaść w rutynę.

Robisz jeden spektakl - nagroda, drugi - nagroda, kolejny - deszcz nagród. Co sobie wtedy myślisz?

- Że ktoś, kurwa, mnie w końcu potraktuje poważnie, jako reżyserkę i będę mogła robić spektakle. Wiesz, na początku szukasz pracy wszędzie, stukasz do wszystkich dyrektorskich drzwi i nikt cię nawet nie chce wpuścić albo kiedy już się dostaniesz do gabinetu, to dyrektor zadaje ci pytanie typu: "A jakie książki pani czyta?". Ręce bolą od tego stukania i odpadają od tych pytań. "Zbrodnia" była ważna, otworzyła wiele drzwi. Pomyślałam, że w końcu będą mogła pracować.

"Za własną, wyrazistą wizję teatru, za poszukiwania niestandardowych rozwiązań inscenizacyjnych, za dużą wrażliwość społeczną i artystyczną" dostałaś w roku 2012 Talent Trójki. Ta nagroda otworzyła jakieś drzwi?

- Jasne, bo kiedy o tobie mówią, łatwiej jest dostać pracę w teatrze. A Trójka jest takim fajnym programem, że nie zostawia cię z nagrodą, ale można do niej potem przychodzić i opowiadać o kolejnych spektaklach. To ważne, szczególnie kiedy pracuje się poza Warszawą, w mniejszych ośrodkach.

"Zbrodnię" wyreżyserowałaś w Bielsku-Białej. Skąd ten powrót?

- Zaprosił nas ówczesny dyrektor Teatru Polskiego Robert Talarczyk. Ta realizacja ciągle się przesuwała, ale w końcu doszła do skutku. Tym razem zaprosiłam gościnnie Jaśminę Polak z PWST w Krakowie i zabrałem się za pracę z przekonaniem, że muszę wkręcić w spektakl bielskiego widza i jednocześnie opowiedzieć o takich sprawach, o których chcę.

Stresowałaś się, że reżyserujesz po raz pierwszy sztukę Michała Buszewicza?

- Miałam poczucie, że tekst jest tak dobry, że daje mi pole do popisu i w ogóle nie byłam zestresowana. Michał dopisywał też trochę w trakcie pracy.

To był dla ciebie spektakl przełomowy?

- Przełomowy jest dla mnie "Skąpiec" w Bydgoszczy. Kiedy oglądałam drugą generalną nie mogłam uwierzyć, że udało mi się to tak zrobić.

W roku 2012 wyreżyserowałaś "Zbrodnię" w Bielsku-Białej, "Kobietę z przeszłości" w Koszalinie, "Śmierć i zmartwychwstanie świata" w Krakowie i "Amatorki" w Gdańsku. Nie za dużo?

- Tak długo czekałam na pracę, że byłam już przygotowana wcześniej do tych realizacji. Toczyły się różne rozmowy z dyrektorami, potem coś się poprzesuwało i tak to się raptem skondensowało. To był szalony rok, ale pod kontrolą.

Bardzo duże zainteresowanie wzbudziły twoje "Amatorki" z Teatru Wybrzeże. Dlaczego wzięłaś się za Elfriede Jelinek?

- Jestem zachwycona jej radykalną diagnozą społeczeństwa, którą przedstawia w zabójczej językowo formie. Bardzo mnie to kręci i mam nadzieję, że to początek mojej przyjaźni z Jelinek, bo bez wątpienia chcę do niej wrócić. W tym spektaklu chciałam zbadać różne rejony cielesności, pracować nad ciałem z aktorami, dlatego zaprosiłam do współpracy Dominikę Knapik.

Ruch sceniczny w "Amatorkach" jest rzeczywiście imponujący, ale zabawa formą, co lubisz robić, jest ryzykowana, bo może przykryć treść.

- Taki był niestety rezultat mojej zabawy z "Bohaterkami" w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Bawiłam się stylistyką komiksową i publiczność bawiła się świetnie, a ja nie umiałam zrobić rewersu. Ale ciągle się uczę, szukam, mam prawo do błędów.

Twoje dwa ostatnie spektakle to "Misja" w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach i "Skąpiec" Moliera w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. "Misję" Michał Buszewicz napisał, a "Moliera" przepisał. "Misja" mnie rozczarowała, "Skąpiec" mnie oczarował.

- W "Misji" był napisany tekst dla głównego bohatera, a ja wymyśliłam, że zagrają go trzy osoby. Okazało się to znaczącą trudnością i chyba sobie z tym do końca nie poradziłam. Spektakl nie działa tak jak chciałam i jestem zła na siebie, bo to jest ważny tekst dla Michała. Ale z drugiej strony cieszę się, że pozwoliłam sobie na to, bo, wiesz, chcę eksperymentować, próbować nowego, a to jest zawsze ryzykowne. W Bydgoszczy to był złoty strzał. Aktorzy weszli w konwencję na 100%, Michał napisał znakomity tekst, a ja wiedziałam dokładnie o co mi chodzi.

Ale zrobiłaś psikusa tym "Skąpcem" dyrektorowi Pawłowi Łysakowi, prawda?

- Zdaje się, że dyrektor miał inne wyobrażenie tego spektaklu, kiedy mnie zapraszał do Bydgoszczy. Myślę, że spodziewał się "Zbrodni 2" czyli lekkiej zabawy konwencją - trochę sukienek i falbanek, ale w trampkach.

Tymczasem...

- Poczytałam sobie więcej i pomyślałam, że mamy tu do czynienia z jakimś kompletnym zezwierzęceniem między naszymi bohaterami, że trzeba pójść tym tropem. A wszystko to genialnie opakowała Kasia Borkowska.

Jej scenografia i kostiumy są rzeczywiście odlotowe. Właściwie to nie wiadomo czy aktorzy są ubrani czy też są nago. Pornobarok na całego.

- Zgadza się i to jest właśnie niezwykłe w tym, co Kasia zrobiła. Praca z nią to prawdziwa przyjemność. Myśmy ustaliły na początku, co ja chcę, co zamierzam i potem już kompletnie jej zaufałam. Sposób w jaki rozebrała aktorów uważam za mistrzostwo świata.

Pracujesz teraz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie nad "Piotrusiem Panem". Dlaczego tam? Dlaczego bajka?

- To, że zawędruję do Szczecina wiedziałam, bo byłam kiedyś asystentką Ani Augustynowicz i już dawno rozmawiałyśmy o współpracy. Ania zaproponowała mi najpierw zrobienie "Kordiana". Odpowiedziałam, żeby zastanowiła się dobrze, pomyślała ile mam lat i zadzwoniła jeszcze raz. W końcu stanęło na "Piotrusiu Panu" czym jestem bardzo podekscytowana, ale czuję, że spektakl dla dzieci to jest gigantyczne wyzwanie. Nie chcę, żeby dzieciaki się nudziły i jednocześnie chcę, żeby to był spektakl o czymś ważnym. Cały czas szukam języka. "Piotrusia Pana" robię dlatego, że chcę zabrać widzów w podróż po fascynującym stanie niedojrzałości, który może nas także pożreć. To będzie w dużej mierze rzecz o wychowaniu, jak się dzisiaj produkuje i hoduje dzieci, które potem lądują w Nibylandii i czują nagle pełną wolność, ale jednocześnie są nafaszerowani pewnymi schematami myślenia. Chcę też oczywiście opowiedzieć o kobietach w tym spektaklu.

Jak ci się pracuje we Współczesnym?

- Chyba pierwszy raz jestem w zespole, w którym nie mam poczucia hierarchii. To jest wielka zasługa Ani Augustynowicz i to jest bardzo fajne. Mam w obsadzie aż 17 osób. Piotrusia Pana wybrał Michał - zagra go Konrad Beta, student IV roku PWST w Krakowie.

Wy tymczasem rozstaliście się z Michałem, ale nadal pracujecie razem. Związek twórczy przetrwał prywatne turbulencje.

- Tak, udało się i zapewniam cię, że nie było to łatwe. Ale chcieliśmy bardzo pracować ze sobą. Pierwszym spektaklem, który zrobiliśmy nie będąc już parą był "Skąpiec" i poszło nam znakomicie, więc można. Myślimy teraz o tym, żeby zaprosić kogoś trzeciego do naszego duetu, jakiegoś wirusa.

Ze Szczecina przenosicie się do Gdańska.

- Będziemy w Teatrze Wybrzeże robić spektakl o alkoholizmie, jego roboczy tytuł to "Ciąg". Tekst pisze Michał i zagrają nasi wspaniali aktorzy z "Amatorek", a także Katarzyna Figura. Scenografię robi Kasia Borkowska. Premierę planujemy na połowę maja.

A po wakacjach nowy sezon otworzysz głośną "Morfiną" w Teatrze Śląskim w Katowicach. Jak ci się udało namówić Szczepana Twardocha na zgodę. Wszystkim wcześniej odmawiał.

- Zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że nazywam się Ewelina Marciniak, jestem reżyserką teatralna i zrobię wszystko, żeby tylko dostać jego zgodę na wystawienie "Morfiny". Była wódka, była zgoda.



Mike Urbaniak
Pan od Kultury
18 marca 2014