Nienawiść podszyta strachem do samego siebie

Najnowsza, prowokująca propozycja inscenizacyjna Marka Weissa.

Po raz pierwszy wyszłam z Opery Bałtyckiej z uczuciem ogromnego rozczarownia i oburzenia. Miałam wrażenie, że reżyser zakpił sobie nie tylko z widzów, ale także ze swoich artystów. Wydawało mi się, że Marek Weiss, nie dość, że pozwolił sobie na autotematyzm, to po raz kolejny, tym razem poprzez sztukę, manifestacyjnie obwieścił wszystkim, jak czuje się marginalizowany finansowo i lokalowo. Nie był to prztyczek w nos, tylko pokazanie nieprzyzwoitego gestu, jakby artysta nie miał już nic do stracenia. Licznie przybyła na premierę publiczność, w tym sporo urzędników, stali się świadkami jego wielkiego rozgoryczenia, kamuflowanego przyjętą formą przez poprawnego gospodarza.

Jak pisać o operze Verdiego, kiedy widzi się na scenie szaleństwo myśli reżysera? Otello został pokazany prawie wyłącznie jako sprawny mściciel w swojej własnej sprawie. Nie ma w dziele miejsca na psychologiczny rozwój wydarzeń, podobnie jak u Szekspira, stajemy się jedynie świadkami działania wynikającego z ukrytych pragnień i pobudek. Zespół Otella nazywany również obłędem zazdrości w stanie upojenia alkoholowego, a w wielu przypadkach permanentnie występujący u trzeźwych alkoholików, spadł na drugi plan w dziele Weissa. Reżyser skupił się na mało czytelnych scenicznie, jednak pogłębionych psychologicznie, skłonnościach Otella do dysponowania życiem innych, dominacji seksualnej, sadomasochistycznego czerpania przyjemności z zadawania cierpienia innym i sobie. Jago, który początkowo u Verdiego, był tytułowym bohaterem opery, pełnił rolę strażnika Boga Mściciela, którego podszepty były tylko przypomnieniem dla Otella, przywołaniem jego szaleńczej natury, tym samym Otello stał się nie narzędziem, a demonem.

Marek Weiss w długiej rozmowie z psychologiem i seksuologiem Zbigniewem Lwem-Starowiczem, zamieszczonej w programie gdańskiego "Otella", podnosi kwestię natury tytułowej postaci (a w szerszym wymiarze w ogóle mężczyzny), nie tylko uwikłanego społecznie poprzez osobistą nieprzystawalność, ale drąży temat jego psychicznych traum, związanych również z impotencją, zależności od skrajnych emocji, przeciwstawnych potrzebach dominacji i refleksji nad sobą. Jest to do przyjęcia do momentu, gdy okazuje się, że natura kobiety w zetknięciu z mężczyzną podporządkowuje się chorobliwej wizji świata według "samca". "Suka" (za M. Weissem), która mogłaby być seksowna i zapanować nad mężem, nie robi tego, bo ma świadomość swego "zborsuczenia", swoich skłonności do niewierności, dlatego finalnie sama wydaje na siebie wyrok, dając się zabić przez mężczyznę. Sutanna, którą nosi przez cały spektakl, ostatecznie symbolizuje jej zakłamanie, a nie czystość.

Reżyser w konwersacji z seksuologiem pozwolił sobie prowadzić tę rozmowę, pytając często, czy jego rozważania nie są niemożliwe. Całość wywodu zmierzała do przypieczętowania definicji autorskiego teatru, rozgrywanego na przecięciu wiedzy, osobistych poszukiwań twórczych i prywatnych poszukiwań odpowiedzi na pytania związane z własną naturą. Do ostatniej premiery gdańskie spektakle reżyserowane przez dyrektora Opery Bałtyckiej, mimo pewnej monotematyczności - w roli głównej silne kobiety - nie wyróżniały się szowinizmem, kamuflowanym absolutnie spektakularnymi wynurzeniami o prywatnych doświadczeniach z niewiastami różnymi. Można było sądzić, że artysta umiał oderwać się od przynależności osobniczej i w sposób mało spotykany podnosić rangę kobiet. "Otello" już nie wytrzymał próby czasu. Desdemona w całości została skompromitowana, bez zdolności do głębszych uczuć, najważniejsza okazała się dla niej jedynie potrzeba przynależności w związku. Prymitywnie dotykana (w sutki czy w krocze), lizana, wąchana, podmywająca się tuż przed śmiercią, ogołocona została z tajemnicy. Sprowadzona została niemal do rekwizytu.

Mąż, przywódca, zdobywca terytorialny, czujnie broniący swojej pozycji w stadzie wojowników, nie musi u Weissa walczyć z uprzedzeniami, jak u Szekspira. Tym samym niejasny jest konflikt, na którym zasadza się cała tragedia, chyba że sprowadzimy wymowę gdańskiej inscenizacji do idei fatum. Tym bardziej, że kwestia osławionej chustki (rozbudowana u Szekspira), jaką gubi Dedemona, została sprowadzona właściwie do sygnału zazdrości. Owszem, mąż pyta się żony, za namową Jagona, o chusteczkę, ale intryga wokół niej została absolutnie stłumiona osobowością tytułowego bohatera.

Na uwagę w operze Verdiego i u Weissa zasługuje wątek demoniczności Jagona, który u Szekspira prowadzony jest w sposób przystawalny do ludzkiej zawiści. Weiss pokazał męża Emilii niemal jak czarownika hipnotyzera, któremu udało się animować działaniami syna zmierzającymi do samobójstwa. Jago prowokuje i prorokuje zło, sycąc się jego siłą. Co ciekawe, bohater usprawiedliwia swoje działania nieuchronnością i złożonością fortuny. Premierowy Jago, czyli Tomasz Rak, urzekł sprawnością sceniczną, umiejętnie operował tonacjami głosu i emocji.

Nie umiem przyjąć kolejnego spektaklu Marka Weissa również pod względem scenograficznym. "Zagracenie sceny" dwoma, wielkogabarytowymi elementami - podnoszoną sceną i gigantycznym świecznikiem, nie pozwalało artystom na swobodne poruszanie. Owszem, pierwsza scena wejścia chóru robi wrażenie, ale to za mało, aby usprawiedliwiać całość. Po raz kolejny nieciekawie wypadł chór pod względem kostiumów. Pomysł, aby nadać całości walor dualizmu kolorów, czarnego i białego, miał rację bytu, jednak nie przełożyło się to na jakość. Kostiumy wiodących postaci były zrobione z ciekawych materiałów, krój był nowoczesny. Niestety chór odbiegał jakością kostiumów, najczęściej pogniecionych, wielu chórzystów było porozpinanych i boso, co potęgowało niechlujstwo. Udało się natomiast Annie Michalak osiągnąć dobrą jakość brzmieniową chóru jako całości.

Jacek Laszczkowski w roli Otella idealnie wpisał się w koncepcję reżysera, aby postać zaprezentować przede wszystkim poprzez skalę emocji, jakie targają nieokiełznanym bohaterem. Wokalne popisy zostały więc podporządkowane dramaturgii i kreacji aktorskiej, co w moim odczuciu ciekawie wpisywało się akurat w "skandaliczną" ideologię reżysera, choć wzburzyło ortodoksów muzycznych. Laszczkowskiemu udało się zbudować niemal tragiczną postać, na w pół dzikusa, rozgoryczonego sobą i innymi. Sceniczna partnerka, Katarzyna Hołysz w roli Desdemony, doskonale wpisała się w założenia reżysera, pozostając nieczułą, mało ekspresyjną, właściwie nieciekawą duchowo kobietą, permanentnie bez własnego zdania. Artystka zaśpiewała poprawnie swoje partie, przejmując przy "Ave Maria" czy budując liryczny klimat w pieśni o wierzbie ("Salce, salce"). No i właśnie ten moment inscenizacji był kulminacją mojego rozczarowania. Katarzyna Hołysz podmywająca się, a może pocierająca miejsca intymne, została według mnie potraktowana nieprofesjonalnie przez reżysera. Według nie tylko mojej opinii Marek Weiss postawił ją w urągającej sytuacji zarówno jako utytułowaną artystkę operową, ale także jako kobietę. Bardzo dobrze zaprezentował się Mirosław Niewiadomski jako Cassio. Zaproponował dynamiczną, skomplikowaną postać mężczyzny uwikłanego we własny nałóg i miłość do Desdemony.

"Otello" niewątpliwie na długo zapadnie widzom w pamięć przede wszystkim ze względu na brak pomysłów inscenizacyjnych oraz trudną poetykę głównych postaci, sprowadzonych do marionet w rękach losu i osobniczej natury. Uraziła mnie "skandaliczna", bo powtarzalna, skala percepcji Marka Weissa, gotowa łączyć związki przyczynowo-skutkowe z nadmierną wizualizacją własnych uprzedzeń i tęsknot. Ograniczona ilość przedstawień w Operze Bałtyckiej, spowodowana kosztami poszczególnych wystawień (utrzymanie ponad 260. etatów nie jest również łatwą sprawą), staje sie powodem omijania tej instytucji przez widzów, tym samym nie wyrabia się nawyków do poszukiwań kulturalnych. Dodatkowym ogranicznikiem stają się niezaspokojone ambicje Marka Weissa, oderwanie od lokalnych (patrz małomiasteczkowych) wydarzeń kulturalnych oraz pycha artysty.



Katarzyna Wysocka
Gazeta Świętojańska
2 maja 2015
Spektakle
Otello