Nieprzystawalność

Aktorzy siedzą w wynajmowanej sali, próbują sił, próbują siebie - z prób nigdy nie wychodzą. Czekają na Godota, który tutaj przybiera maskę wielkiej życiowej szansy. Kolejna próba będzie następnego dnia, choć zdają sobie obaj sprawę, że ich jutro było wczoraj

„Jestem w nastroju nieprzysiadalnym" - melorecytował z początkiem lat 90-tych Marcin Świetlicki. Bohaterowie sztuki Teatru Współczesnego są w nastroju nieprzystawalnym. Nie przystają do świata ani nawet do samych siebie. Są aktorami których blask gaśnie - nie potrafią jednak być nikim innym. „Grywał pan kiedyś Szekspira" - rzuci z ironią Brémont (Wojciech Pszoniak) w twarz Verdierowi (Piotr Fronczewski). A teraz? A teraz bywa różnie, teraz są dziurawe skarpetki.

Dziury w odzieniu można chociaż zakryć, łysinę przykryć tupecikiem. Czym zamaskować wewnętrzny brak ? Postaci między wierszami wołają głosem Szymborskiej : jak żyć? - pytają osób, od których owej odpowiedzi oczekiwali. Zaiste - nie ma pytań ważniejszych od pytań najprostszych.

Artyści Teatru Współczesnego grają samych siebie - nie tylko ze względu na sentymentalne odniesienia do własnych biografii. Grają siebie - bo grają artystów. Wkładają na siebie kostiumy klaunów - może by podkreślić, że wszyscy jesteśmy śmiesznie i śmiertelnie żałośni. Wszyscyśmy albatrosami - plączą nam się nogi, gdy wchodzimy na deski teatru życia.

Pozorność tekstu dialogowego - bo trzeba przyznać, że nie jest to tekst wyjątkowo ważki i podniosły - uwidacznia mechanizm pozorowania własnej osoby. Verdier nie lubi swojego wizerunku, łysą głowę przykrywa sztucznymi włosami, by choć na chwilę, spoglądając o poranku w lustro, zobaczyć w nim dawnego Bruce\'a Lee, mistrza karate. Brémont wybiera z kolei inną rytualność - mitologizuje własne idiosynkrazje. Opłukiwanie naczyń ciepłą wodą nie odczaruje jednak czasu. Wyczekiwany producent nie przyjdzie i nie odmieni ich losu. To oczywistość przekłamywana od początku, symbol współczesnego tragizmu. „Nigdy nie żyjemy naprawdę - jedynie spodziewamy się żyć" (Pascal).

Ze sztuki właściwie nijakiej oczom widzów ukazało się spotkanie metafizyczne. Bo przecież nie tylko artyści doświadczają nieprzystawalności. Ten stan określa pewien typ wrażliwości motywowany niepokojem twórczym, życiowym, osobistym itd.

Aktorzy podnajmują na potrzeby swych prób salę - niczym „ wspólny pokój" z powieści Zbigniewa Uniłowskiego. Ich spotkania to litanie i wyliczenia pomyłek przeszłości (które dzięki Bogu już nie wrócą) oraz sukcesów, które (nigdy) nie nadejdą. Oni nie planują teatralnego przedsięwzięcia, oni jedynie marzą. Istotnie nieważne czy w stroju klaunów, czy w smokingu - są albatrosami. Wiersza Baudlaire\'a nie dało się lepiej wyrecytować. Przed czym stoimy oglądając spektakl? Przed pytaniem o treść życia. Czy coś się zmienia po wyjściu z teatru? Zupełnie nic. I ten brak dynamizmu jest najprawdziwszy. Oby nie było prawdą, że żyjemy dopóty, dopóki nie przeczytamy własnego nekrologu w gazecie.



Anna Gębala
Dziennik Teatralny Katowice
18 maja 2011