Nietrwałość pięknego materiału

Dziwić może, że Wyrypajew jest znany w Polsce za sprawą jego inscenizacji w Narodowym, czy adaptacjom jego sztuk w Teatrze na Woli. Dlaczego? Twórca ,,Tańca <Delhi>" swoje główne atrybuty twórczości pokazuje w filmach. ,,Tlen" czy ,,Euforia", to tytuły szerzej nieznane. Głośniej zrobiło się o Wyrypajewie rok temu, dzięki wspomnianej realizacji jego własnego utworu na deskach Sceny Studio przy Wierzbowej

"Taniec.." to pomysłowe wystawienie całościowego dramatu jako zbioru jednoaktówek. Trwają one zwykle do dwudziestu minut, przerywane są krótkimi zmianami dekoracji, oznaczającymi zwykle przestawienie szpitalnych rekwizytów – stołu operacyjnego, krzeseł, stolików z gabinetów lekarskich. Ablajewa umieszcza to wszystko na niewielkiej platformie. Ważną częścią tej estetyki jest zdobiona kurtyna. W pewien sposób to wzięcie pomysłu z "Moulin Rouge!" Baza Luhrmanna. Podnosząca się w górę i w dół tkanina pokazuje nam musicalowy świat. Świadczy o tym towarzysząca bezustannie akcji muzyka, na dłuższą metę męcząca i zbyt patetyczna.

            Tekst Wyrypajewa przedstawia kilka postaci. Katarzynę, w wykonaniu fenomenalnej Karoliny Gruszki, Starszą Kobietę w dobrej interpretacji Beaty Fudalej, nijakiego Andrieja Pawła Paprockiego, Pielęgniarkę w przeciętnym wykonaniu Agaty Buzek i Olgę w gościnnym występie Joanny Grygi. Nie ma jednolitej fabuły. Kolejne jednoaktówki prowadzą wątki raz zaczęte w poprzednich, postacie wymieniają się dialogami. Reżyser sugerując, że scenografia to takie laboratorium dla jego wyobraźni, angielską metodą aranżuje kolejne sytuacje: wpuszcza swoje postacie raz po raz z innym doświadczeniem, innym losem, choć za każdym razem to te same osoby. I obserwuje, czeka, co się z tego wydarzy. Arcyciekawy zabieg w dramacie na scenie nieco kuleje. Ale to wina samego tekstu. Jest on pełny podniosłych, musicalowych właśnie fraz, mniej lub bardziej udanych. Zlewa się on w jeden potok słów. Aktorzy świadomie grają sztucznie, do maksimum starając się nadrobić braki dramatu swoim warsztatem. Są respiratorem dla treści "Tańca…", bo jego forma jest zdecydowanie nowatorska. Wyrypajew opowiada sentymentalnie o tańcu, który splata sprawy miłości, sztuki i śmierci. Robi to z pełną świadomością swoistej magii teatru, którą stwarza z kunsztem doświadczonego twórcy. Można spokojnie poddać się stwarzanym przez niego iluzjom i w jego historię o podstawowych ludzkich sprawach wniknąć całkowicie.

Nie mogę wspomnieć o pomysłowej "krytyce krytyków", jaką daje Wyrypajew. Szczerze uśmiałem się z tekstu o "życiu cudzym życiem", jakim rzekomo mają żyć krytycy. Tylko że tak można by powiedzieć o każdym zawodzie. Aktorzy też nie żyją "swoim życiem", tylko istnieniem odtwarzanych przez siebie postaci. Reżyserzy przedstawień żyją życiem aktorów, bez których swoje wizje mogliby tylko opisywać we własnych notatkach. A że krytyka może być ważną częścią systemu teatralnego, udowodnił swoją nieocenioną i niekwestionowaną działalnością Boy-Żeleński.

I może dałoby się przełknąć parę słabości, gdyby to wszystko nie przybierało pozorów kultu wartości. W czasie przedstawienia reżyser parę razy puszcza oko do widzów. Andriej na przykład narzeka, że postacie "ciągle gadają". Rosyjski twórca kompromituje słowo na rzecz spontanicznego tańca Katarzyny. Tylko że tu pojawia się problem. Dlaczego widzowi nie będzie dane zobaczyć tego układu? Z jednej strony można uznać pewien zamysł Wyrypajewa, który chce, aby "Delhi" był rodzajem fantazmatu sztuki oczyszczającej, która wyzwala z ograniczeń życiowych i daje wytchnienie w cierpieniu. Jednak sztuka to fikcja. Dlatego bardzo dobrze, że Gruszka w pewnym momencie wspomina o tym, że każdy ma swój taniec, w którym się spełnia, i w który wierzy. Tylko czemu Buzek w ostatniej jednoaktówce stara się opisać ten taniec, i to w sposób sztampowy? Jednak to jest meritum sprawy? Słowa nie dadzą rady tego opisać, więc czemu pojawia się w ogóle taka próba? "Delhi" mógł pozostać nieosiągalnym ideałem, byłoby to bardziej nośne, a tak Wyrypajew pokazuje pewną niekonsekwencję. "Delhi" traci swoją nurtującą enigmatyczność. Słowo też może być nośnikiem emocji, ciało jest ograniczone. A skoro słowo wręcz niedomaga, to czemu opiera się na nim całe widowisko? Brak zdecydowania to w ogóle wielki problem "Tańca…". Reżyser sam nie wie, czy ma opowiedzieć swoją historię w tonacji bardziej serio, czy też buffo. Czasem puszcza oko do publiczności, czasem chce być poważny. Tylko że taka niejednoznaczność tutaj akurat szkodzi całości. Przedstawienie nie zmieni niczyjego światopoglądu, nie wstrząśnie, co najwyżej zauroczy sposobem opowiadania.

            A może końcowego tańca nie widzimy właśnie dlatego, że nawet gdyby zatrudniono Pinę Bausch, sekwencja choreograficzna nie byłaby ,,przeżyciem metafizycznym” a la Witkacy? Tylko stałaby się tak sztuczna, jak dialogi w spektaklu. Gdyby zatańczono "Delhi", prawdopodobnie cała magia by prysła. Szwy są tu zbyt widoczne.



Szymon Spichalski
Teatr dla Was
10 grudnia 2011
Spektakle
Taniec "Delhi"