Notatki z mojego ogródka

Miałem dziwny sen. Śniła mi się premiera jakiegoś spektaklu, który reżyserowałem. Była to komedia, raczej farsa, której tytułu nie mogę sobie przypomnieć, bo ze snami tak bywa – nie wszystko pamięta się rano. Kłopot w tym, że premiera tuż, tuż, za parę godzin, minut, sekund, a do tej pory nie było możliwości, żeby przeprowadzić próby. Bo jak część zespołu aktorskiego mogła, to druga część była zajęta poza teatrem, jak mogli wszyscy, to z przyczyn nie wiadomo jakich trzeba było grać inne spektakle repertuarowe i scena była zajęta.

Próbuję dalej rekonstruować swój sen... Sztuka była chyba wieloobsadowa, ale podzielona na sceny przeważnie dwuosobowe. Nie wiem, czy aktorzy dostali tekst wcześniej i zdołali się go poduczyć, ale chyba nie, bo poprawiałem scenariusz do ostatniej chwili. Czyżby więc mieli czytać z kartek? Wszyscy przyszli do teatru na parę godzin przed pojawieniem się publiczności. Usiłowaliśmy rozpocząć próbę, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. I - jak to w snach - trwała obłędna pogoń za uciekającym czasem i oswajanie nowych przestrzeni. Nie pamiętam koloru, wszystko było w monochromie. Panował nieludzki rozgardiasz. Techniczni gdzieś się pochowali, podobno postanowili się upić. Inspicjentka nie wiedziała co po czym i kto po kim, więc odręcznie przepisywała kolejność scen. O dziwo, spokój zachowywali aktorzy, tak jakby dla nich nie była to pierwszyzna. Pamiętam strzępy słów, strzępy zdań. Ktoś mówił, żebym się nie martwił, bo z takiego chaosu powstają prawdziwe arcydzieła. A ja w kółko powtarzałem, żeby starali się wchodzić na scenę z obu stron, ktoś z lewej (od inspicjenta), ktoś z prawej (od sznurowni). Publiczność już tłoczyła się na korytarzach, a my usiłowaliśmy choćby spróbować początek, choćby zaśpiewać piosenkę, bo takie też były w spektaklu. Staraliśmy się, ale zawsze coś przeszkadzało. Z tego dręczącego snu wyzwolił mnie Vasco, kot wagabunda i obieżyświat (w końcu coś musiał odziedziczyć po swoim wielkim imienniku). Wracał z nocnej przechadzki i zaczął skrobać łapami w okno balkonowe, żebym go wpuścił. Myślicie, że zwariowałem? A jednak to prawda. Wiem oczywiście, że „sen - mara, Bóg – wiara", jak mawiali kiedyś Polacy. Ale takie to upiorne sny ma starszy pan zatroskany o losy teatru w czasach kryzysu kultury. Czy tylko kultury? Niektórzy przestrzegają przed zagrożeniem całej naszej cywilizacji i przed jej kresem. Im dłużej obserwuję współczesny świat tym chętniej przyłączam się do chóru katastrofistów. Odnoszę wrażenie, że żyjemy w czasach schyłkowych, w jakimś przedziwnym... matrixie.

Ponad sto lat temu Tomasz Mann genialnie opisał w „Czarodziejskiej Górze" stan zawieszenia między odejściem XIX wieku (wraz z jego mieszczańskim konserwatyzmem), a nieuchronnie nadchodzącymi zmianami związanymi z wiekiem XX, nikt jeszcze wówczas nie wiedział jakimi. Dziewiętnastowieczna europejska kultura przeżywała kryzys, dotychczasowa duchowość zaczęła zatruwać samą siebie. Musiały powstać nowe siły, aby świat mógł się odrodzić. Mieszczański kodeks wartości nie wytrzymał próby czasu i odchodził w niepamięć. U Manna o duszę bohatera - nudnego i bezideowego Hansa Castorpa - wiodą spór: racjonalista Settembrini, wyznający afirmację zdrowia, rozumu, godności człowieka przekonanego o swej potędze oraz jezuicki dualista Naphta, wróg postępu i indywidualizmu, reprezentujący dziejowy fatalizm i przekonanie, że godność i dostojeństwo bierze się z choroby i oswajania śmierci. Później pojawia się Peeperkorn, uosabiający popęd i pierwotne uczucia, dionizyjską żywiołowość. Dyskurs w gruncie rzeczy odbywa się w przestrzeni mitycznej, dotyczy ducha i materii, czyli odwiecznych dylematów ludzkości, dotyka też natury czasu. Toczy się w zawieszeniu między niebem i ziemią, wysoko w górach, w Davos, w sanatorium dla chorych na gruźlicę. Dlaczego o tym piszę? Czy dlatego, że historia lubi się powtarzać? To tylko pozory! Sto lat temu mentalne tło kryzysu być może było podobne, ale przyczyny zdecydowanie inne. Wówczas wszystko było prostsze: kończył się jeden okres historii ludzkości, nadchodził drugi, owiany tajemnicą, ale człowiek, mimo wszystko, miał możliwości wyboru między skrajnymi systemami wartości, przynajmniej tak mu się wydawało. I wtedy nastąpił kataklizm. Wybuchła pierwsza wojna światowa, która stała się okrutnym kontekstem dla optymistycznego racjonalizmu. Niewiele później – druga. Brutalna siła, postęp techniki wojennej, totalitaryzm, obozy koncentracyjne, masowa eksterminacja, zmiany porządku świata wykraczające poza jakikolwiek system moralny czy etyczny - praktycznie nie pozostawiały ludzkości żadnego wyboru. Dzisiaj nurtują mnie pytania, czy podczas tych wojen pozostawaliśmy w tej samej, co w XIX wieku zachodniej cywilizacji, czy też może nastąpił jej kres, a po kryzysie musiała powstać cywilizacja nowa? Jaka? Jak ją rozumieć? I co to jest cywilizacja? Po drugiej wojnie światowej wydawało się, że ludzkość znalazła receptę na własne grzechy. Po apogeum industrializacji z początku XX wieku, związanej z produkcją przemysłową (głównie na potrzeby wojska) - w drugiej połowie tego samego wieku zaczął się postindustrializm. Dobra doczesne wydawały się ważniejsze, niż zarzynanie siebie nawzajem. Tym bardziej, że bogacenie się przestało wynikać z posiadania ziemi, fabryk czy banków, a zaczęło wiązać się z rozwojem usług informatycznych, przesyłania i przetwarza danych. W tej dziedzinie zmiany ruszyły jak oszalałe. Stały się źródłem niebywałych fortun, ale były też zapowiedzią kolejnego nieszczęścia ludzkości.

Z dzieciństwa pamiętam odbiorniki radiowe – superheterodyny, mrugające zielonym magicznym okiem, oparte na lampach elektronowych. I pamiętam przewrót w elektronice, 20 lat później, spowodowany wprowadzeniem do masowej produkcji tranzystorów. Wtedy były to niewielkie srebrne guziki z trzema wystającymi drucikami. Dały początek miniaturyzacji odbiorników, umożliwiły przejście z technologii analogowej do cyfrowej. Dzisiaj tranzystory stosowane w układach scalonych można zobaczyć tylko przez mikroskop, a ich liczba w niektórych zespołach przekracza milion. Ile lat minęło? Pięćdziesiąt? Może mniej? W rozwoju techniki czas przyspiesza nieustannie. Niedawno uświadomiono mi, że od pierwszego lotu samolotem jednego z braci Wright (pokonał prawie 300 metrów!) do pierwszego lotu człowieka w kosmos minęło zaledwie 58 lat. A od Gagarina na orbicie okołoziemskiej do Armstronga na Księżycu - tylko 8! Swoją przygodę z informatyką zacząłem od komputera osobistego f-my Atari z wbudowanym kilobajtowym dyskiem (720kB). Po niespełna trzydziestu latach w moim pececie mam dysk terabajtowy (1TB), czyli – używając języka powszechnie zrozumiałego – blisko dwa miliony razy pojemniejszy. O różnicach w szybkości nie ma nawet co mówić!

Geniusz takich ludzi jak Bill Gates czy Steve Jobs spowodował (nie bez udziału Polaków!), że opanowały nas komputery, a w niewielkim aparacie komórkowym możemy umieścić centrum sterowania naszym światem. To bardzo kuszące. Tylko, że wielu młodych ludzi nie widzi już tego, co ich otacza. Przechodzą przez ulicę, wpatrując się w ekrany smartfonów i tabletów. I wpadają pod koła. Tymczasem genialny wizjoner Elon Musk wymyślił internetowy system płatniczy PayPal, powszechnie dostępne samochody elektryczne (również samosterowne), specjalne ogniwa bateryjne, pociągi w tunelu próżniowym napędzane energią słoneczną, rakiety pionowego startu i lądowania zamiast wahadłowców. To już nie marzenia, to rzeczywistość. Taki postęp techniczny potrzebuje coraz szybszych komputerów liczących i przetwarzających dane. Świat potrzebuje nowych „gates'ów" i nowych „jobs'ów". I tak da capo al fine. Tylko końca nie widać...

Zapewne pisałbym o tym z dumą, gdyby nie przekonanie, że to szaleństwo naprawdę może unicestwić naszą, tak wspaniale rozwijającą się cywilizację. Ktoś powie, że jestem jak „dziki" z amazońskiego plemienia Kawahiva, który na widok białego człowieka z kamerą rzucał się do panicznej ucieczki, a do samolotów strzelał z łuku. Czy to aby nie mój syndrom? Syndrom lęku i kłopotów z oswajaniem nowego? Nie sądzę. Ale człowiek pierwotny też by pewnie tak pomyślał, gdyby posiadał bardziej rozwiniętą inteligencję. Żarty na bok! To wszystko nie jest takie proste. Nie jest łatwo znaleźć odpowiedzi na pytania: gdzie jesteśmy, dokąd zmierzamy, co nam zagraża? I co tak naprawdę oznacza pojęcie „cywilizacja"?

Rok, stulecie, wiek, epoka, era. W tym od biedy można się jakoś połapać, przedstawić na osi czasu. Trzy pierwsze są powszechnie zrozumiałe. Ale już w przypadku epoki sprawa się komplikuje, ponieważ możemy ją definiować zarówno w sensie geologicznym, jak i gospodarczym, społecznym, kulturowym, technicznym itp. Era, jeśli odrzucić interpretację geochronologiczną, a ograniczyć się do historycznej, jest pojęciem bardziej precyzyjnym niż epoka. Czas kalendarzowy liczy się od jakiegoś doniosłego wydarzenia. Od narodzenia Chrystusa - czyli nasza era. Nawiasem mówiąc, 1 stycznia 1970 roku, wprowadzono pojęcie czasu uniksowego, związanego z systemami operacyjnymi, a liczonego w sekundach. Niektórzy mówią, że w sensie technologicznym żyjemy już w epoce informatycznej (Unix Epoch).

Największy problem interpretacyjny jest z cywilizacją. Definicji jest bardzo wiele, a przykładów co nie miara. Na ogół przyjmuje się, że cywilizację określa poziom rozwoju społeczeństwa w danym okresie historycznym, który charakteryzuje się stopniem zaawansowania kultury materialnej, stopniem opanowania środowiska naturalnego i nagromadzeniem instytucji społecznych. Ale są definicje prostsze, mówiące, że jest to metoda ustroju życia zbiorowego, a w niej mogą powstawać różne kultury cywilizacyjne. Niektórzy wprowadzają też podział związany z zaawansowaniem technologicznym. Określenie liczby cywilizacji, które istniały bądź istnieją, budzi liczne kontrowersje.

A zatem, gdzie jesteśmy? Przyjmuje się, że w cywilizacji łacińskiej, inaczej zachodniej. I czy jeszcze jesteśmy? Bo niektórzy twierdzą, że stworzyliśmy już cywilizację medialną, więc może raczej w niej. Kościół, w swojej teologii moralnej, wprowadza pojęcie cywilizacji śmierci, jako wytworu laickiego społeczeństwa. Chodzi o aborcję, eutanazję, zapłodnienie in vitro, antykoncepcję, homoseksualizm, czyli to, co godzi w tradycyjny wzorzec wartości rodzinnych, inaczej w cywilizację życia. To jeszcze jedna interpretacja. Jak z tego widać wszystko jest poplątane. Dlatego precyzyjniejsze byłoby odniesienie kryzysu do naszych czasów, a nie do cywilizacji. No bo jak można mówić o zagrożeniu cywilizacyjnym, skoro są takie kłopoty ze zdefiniowaniem tego pojęcia, a w języku potocznym jest ono nadużywane.

Nowy prezydent Francji Emmanuel Macron w przedwyborczym wystąpieniu powiedział, że „gra toczy się o naszą cywilizację, nasz styl życia, naszą wolność. O to, że działa się według naszych nadziei i wartości". Rozumiem jego definicję i jego diagnozę. W końcu jest filozofem i wie co mówi. Ale Macron jest również politykiem. Dlatego musi głosić przekonanie, że niedobrym trendom zmian cywilizacyjnych (które najwyraźniej rozumie jako prerogatywy, przyzwyczajenia i oczekiwania społeczeństwa) uda się zapobiec środkami politycznymi, poprzez wybranie właśnie jego na prezydenta. Pan prezydent jest typowym produktem naszego świata, potrafi z tym światem grać, czego dał dowód w błyskotliwej kampanii wyborczej. Dlatego powstrzymanie przez niego zagrożeń jest możliwe, ale na krótko i pozornie, bo uważam, że i tak nieuchronnie nas dotkną. Tym zagrożeniem nie jest tylko populizm i prawicowy konserwatyzm połączony z nacjonalizmem, jak u Le Pen (nb. Macron też jest przecież populistą!). Dla mnie zagrożenie wynika z nieokiełznanego rozwoju technik informatycznych, które coraz bardziej wymykają się spod kontroli, powodując odhumanizowanie i odpodmiotowienie ludzi i społeczeństw. Materia wygrywa z duchowością!

Owo zagrożenie każdy nosi w sobie. Bo staliśmy się całkowicie uzależnieni od masowej komputeryzacji i od rozwoju sztucznej inteligencji. Bo wirtualna rzeczywistość (gry komputerowe) uczy brutalności, dążenia do celu „po trupach", oswaja z krwią i zabijaniem. Bo wprowadziliśmy nowe perfidne strategie wojenne, a świat stał się bezbronny wobec cyberataków. Bo zanika i pauperyzuje się klasa średnia, dotychczasowy depozytariusz wartości. Bo tracimy szacunek do sprawdzalnej prawdy, a wolimy narzuconą medialnie postprawdę, która w parę sekund obiega cały świat. Bo opinie wydajemy na podstawie relacji internetowych, a nie dotknięcia i obserwacji. Bo media stały się wszechobecne i dominujące w każdej dziedzinie i chwili naszego życia. Bo tracimy zdolność nawiązywania bezpośrednich kontaktów międzyludzkich, na rzecz elektronicznego przekazywania obrazu, dźwięku i słowa. Bo odrzucamy wzorce i autorytety, związki skutkowo przyczynowe, konsekwencję, świadomość postępowania, poczucie ładu, porządku i piękna, stajemy się figurami w wielkiej grze wirtualnej zwanej światem. Bo... Bo... Bo... Mógłbym wymieniać jeszcze długo. Staliśmy się mentalnie innymi ludźmi, dramatycznie rozdartymi. Zła polityka, napięcia międzynarodowe, ogniska zapalne, wojny, ksenofobia, nacjonalizm są skutkiem spustoszenia, które dokonało się w nas, a nie odwrotnie. Co dalej? Przecież nie da się zahamować postępu. Jesteśmy na niego skazani, on nas uwodzi. Postęp stał się naszą pułapką.

A kultura? Ano dryfuje gdzieś na manowcach zawirowań naszego świata. A sztuka? Stara się nadążyć za tzw. postępem i nowoczesnością, a to często bywa żałosne. A teatr? Zawsze był lustrem tego co dzieje się wokół, więc pojawiają się na nim głębokie rysy. Teatr został zdegradowany w życiu społecznym, jako coś co nie służy rozwojowi. Potem stał się areną medialnych igrzysk, przeróżnych nacisków i głębokich podziałów środowiskowych. Dlatego dzisiaj mamy problemy z obsadą stanowisk dyrektorskich, dlatego coraz mniej sensownych osób chce się tym zajmować.

Ci rozsądniejsi wolą uprawiać swoją sztukę, a jak się to okaże niemożliwe - swój ogródek. Jak u Woltera!

 



Krzysztof Orzechowski
dla Dziennika Teatralnego
27 maja 2017