Nowa Violetta ozdobiła "Traviatę"

W coraz bardziej odległych czasach, gdy zaczynałem swoją recenzencką przygodę z Teatrem Muzycznym, pewien doświadczony reżyser doradził mi, bym chadzał na dwa pierwsze spektakle każdej nowej realizacji, aby poznać pełną ich obsadę, łącznie z rolami dublowanymi. Rada była dobra i do dziś zazwyczaj chodzę powtórnie na spektakle, choć nie zawsze o nich ponownie piszę

O niedzielnej "Traviacie" napisać jednak trzeba. Nie tylko dlatego, że kurierowy patronat nad teatrem obliguje. Do napisania kilku zdań skłoniło mnie to, że tego wieczoru zdarzyło się coś, co nie zdarza się każdego dnia.

Rozpocząć trzeba od tego, że ów spektakl był pierwszym, w którym zobaczyliśmy i usłyszeli nową Violettę. O tym, że Renata Drozd jest wymarzoną odtwórczynią tej roli wiedziałem od dawna, a jej czerwcowy recital jeszcze mnie w tym przekonaniu utwierdził. Jednak to, co ta znakomita artystka pokazała na scenie, przeszło najśmielsze oczekiwania. Piękny, krystalicznej czystości sopran i świetne, ale nader dyskretne aktorstwo, wsparte naturalnym wdziękiem i nadzwyczajna urodą solistki sprawiły, że oto pojawiła się Violetta chciałoby się rzec: modelowa. Już pierwszy akt pokazał, jak wielka jest jej siła sceniczna. Aria "Ah! for\'e lui - Sempre libera" oraz duet "Un di felice" dosłownie zapierały dech. I bardzo dobrze się stało, że tego akurat dnia w roli Alfreda wystąpił Tomasz Janczak, którego oceniam zdecydowanie wyżej od dublujących się z nim kolegów. Oboje stworzyli duet, jaki rzadko ogląda się na scenie.

Jednak pełnię możliwości pokazała Renata Drozd w akcie trzecim, być może najtrudniejszym, bo zagranie umierania bez popadnięcia w przerysowanie wbrew pozorom wcale nie jest rzeczą łatwą. A właśnie ten akt okazał się niemal jednoosobowym popisem artystki. Nadzwyczaj subtelnymi środkami osiągnęła w nim tak niezwykłą intensywność emocjonalną, jaką bardzo trudno znaleźć na najlepszych scenach dramatycznych. Opisać tego nie sposób. Trzeba to było zobaczyć i usłyszeć. A właściwie - przeżyć. To może niewiarygodne, ale naprawdę w trakcie finałowej sceny widziałem osoby ocierające chusteczkami oczy. Gdy zaś po skończonym przedstawieniu Renata Drozd wyszła do ukłonów, publiczność nie stopniowo, lecz jakby kierowana niewidzialną ręką, jednocześnie podniosła się do owacji na stojąco. Czegoś takiego nie widziałem w teatrze bardzo dawno.

Na debiut Renaty Drozd w "Traviacie" trzeba było czekać niemal dokładnie dwa lata. Ale było warto. W minioną niedzielę na scenie Teatru Muzycznego narodziła się nowa Violetta, która ozdobiła lubelską inscenizację opery Verdiego.



Andrzej Z. Kowalczyk
Polska Kurier Lubelski
10 listopada 2010
Spektakle
La Traviata